Filmy otwarcia festiwalu w Cannes lubiły być bardzo poważne i społecznie zaangażowane, melodramatyczne i romantyczne. Produkcja o tematyce zombie to zupełna nowość. Ale tytułowi, który uświetnił galę 72. Festiwalu Filmowego, daleko do typowej, krwawej rąbanki. Autorem jest przecież nikt inny jak Jim Jarmusch, który na Lazurowym Wybrzeżu – i nie tylko – cieszy się nieograniczonym kredytem zaufania. W przypadku The Dead Don’t Die więcej mówi się o tym, kto pojawił się w najnowszym obrazie twórcy Truposza, niż o czym do końca jest fabuła. A plejada nazwisk jest przecież znakomita. I to, w jakich rolach osadził swoich aktorów reżyser, również ociera się geniusz. Iggy Pop praktycznie nie odbiega od swojego zwykłego wizerunku i w rozchełstanej koszuli zaraz po tym, jak naje się świeżych flaków, zażyczy sobie kawy. A Carol Kane (znana choćby z serialu Unbreakable Kimmy Schmidt) po powrocie zza światów ma na myśli tylko jedno – wino chardonnay.
Fabuła filmu jest bardziej niż pretekstowa i chyba spisana została na jednej kartce. Oto na Ziemi zaczynają się dziać dość dziwne rzeczy: słońce nie chce zachodzić, zwierzęta zaczynają znikać, a księżyc ma bardzo dziwną poświatę. Naukowcy ostrzegają, że to wina szczelinowania na biegunach naszej planety, przez co glob zaczyna tracić swoją oś. Politycy natomiast mówią, że to jakaś głupota i wymysły inteligentów oraz „fake news”. Nawet nastolatki w zakładzie poprawczym wiedzą, kto ma rację. Mieszkańcy zaczną przekonywać się o katastrofalnych skutkach tych działań na własnej skórze.
Od pierwszych ujęć, gdy kamera zatrzymuje się na cmentarnych nagrobkach wiemy, że Jarmusch nie będzie owijał w bawełnę. Jeżeli mamy mieć film o zombiech, to trzeba to zasygnalizować. Choć tak naprawdę nic wielkiego nie dzieje się prawie do czterdziestej minuty, Centerville zdążymy poznać od podszewki. Starszego i młodszego gliniarza (Murray i Driver), którzy wydają się wiedzieć więcej o przebiegu akcji niż inni. Rezolutną policjantkę (Sevigny) troszczącą się o środowisko. Sprzedawcę na stacji benzynowej (Caleb Landry Jones) lubującego się w horrorach i klasyce kina. Rasistowskiego farmera (Steve Buscemi), który nosi czapkę z nadrukiem „uczyńmy Amerykę znowu białą”. Dziwną właścicielkę domu pogrzebowego Zeldę (Tilda Swinton), której nieprzystające do norm zachowanie tłumaczone jest faktem, że kobieta pochodzi ze Szkocji. Trójkę młodych hipsterów z miasta (m.in. Selena Gomez), którzy zatrzymują się w lokalnym motelu. Mieszkającego w lesie Boba (Tom Waits), który przez stłuczoną lornetkę obserwuje, co dzieje się w mieście i swoim zachrypłym głosem komentują oglądaną akcję. Kiedy na skutek ruchów tektonicznych kolejne nieboszczyki zaczynają wędrować po miasteczku, prorocze staną się słowa Petersona (Driver): „to nie skończy się dobrze”.
Jarmusch w The Dead Don’t Die posługuje się typowym dla siebie humorem. Wygłaszane przez aktorów kwestie padają z jak największą powagą i często trafiają w sedno, pokazując absurdalność oglądanych scen. Aktorzy wiedzą, jak ze znudzonymi minami rozmawiać o zbliżającym się końcu świata. Film ma kilka naprawdę zabawnych gagów, jak choćby ten, w którym różne postacie starają się zgadnąć, kto jest odpowiedzialny za krwawe i brutalne morderstwa. Albo ciągle pojawiająca się piosenka tytułowa w wykonaniu Sturgilla Simpsona (muzyk country pojawia się zresztą w filmie, jako zombie ciągnący za sobą gitarę). Reżyser pozwala nam również eksplorować ukrytego kinofila, cytując kolejne klasyki gatunku: Psychozę, Nosferatu, Noc żywych trupów, Coś… Doskonale sobie zdaje, że jego film nie może istnieć w próżni, bo motyw zombiech w kulturze jest przecież mocno wyeksploatowany. Ale zamiast zwykłego mrugania do nas okiem, idzie o krok dalej. Daje swoim głównym bohaterom świadomość grania w filmie, włączając metatekstualność do potęgi. Jarmuschowi jest mało, że jest cool – chce być hiper-cool i trochę się na tym przejechał. Jakiekolwiek zaangażowanie w tą dość naciąganą fabułę spada do zera. W jednej ze scen Selena Gomez gratuluje innej postaci, że ma świetny gust filmowy i doskonałą widzę. Trochę próżnie reżyser gratuluje sam sobie.
Są pewne motywy, które wyszły w The Dead Don’t Die Jimowi całkiem nieźle. Nawiązania do okropnego traktowania przez nas planety, polityki Trumpa, czy pogoni za rzeczami przyziemnymi. Powstałe z grobów nieboszczyki nie tylko pragną krwi, ale też tego, co brakowało im za życia. Kawy, wina, prochów, narzędzi… Salwy śmiechu wywołuje widok grupy zombiech szukających z komórkami sieci wifi. Ciekawy posunięciem jest też fakt, że zamiast bezmózgiej i anonimowej hordy atakującej żywych, każdy z truposzów ma unikalną twarz i resztki działającego mózgu. Z doskonałego grona aktorów wyróżnić też trzeba Tildę Swinton, która z samurajskim mieczem pozbawiająca kolejnych nieboszczyków głów – oglądanie jej na ekranie to czysta przyjemność. Szkoda tylko, że jej postać dostaje dość dziwne, niespodziewane zakończenie.
Podany w sosie kina klasy B film, z efektami specjalnymi o wątpliwej jakości, The Dead Don’t Die nigdy nie będzie klasykiem gatunku, a raczej ciekawostką, nawet w bogatym dorobku Jarmuscha. Filmowi brakuje jakości, wydaje się zlepkiem luźnych pomysłów i ćwiczeniem napisanym głównie z miłości dla aktorów. Brak tu głębszych przemyśleń o śmierci z Tylko kochankowie przeżywają, a komedii nie starcza na cały film, by okrzyknąć ten tytuł nowym Poza prawem. Ślamazarne nawet jak na Jarmuscha tempo filmu jest niczym snujący się powoli zombie – niby niegroźne, ale tak naprawdę może zabić. Przyjemność z oglądania tej produkcji.
Ilustracja wprowadzenia i plakat: materiały prasowe.
Czytam ten komentarz i nie wierzę, że piszący ten tekst chyba nie zrozumiał przekazu filmu, którym (zaskakująco) Jim J wali w tym filmie jak kulą w płot.