Opisywanie fabuły mija się z celem, bo chyba każdy wie, czego można oczekiwać po kolejnym filmie z tej serii. Podróże w czasie? Są. Trzeba kogoś uratować? Tak. Sojusze ludzi początkowo wrogo do siebie nastawionych? Oczywiście. Znikoma szansa na przeżycie? Wiadomo. Zagadką było jedynie to, jak twórcy poukładają znane klocki. Kontekst franczyzy i poprzednich części najbardziej przeszkadza, bo świat stworzony przez Camerona w Terminatorze nigdy nie miał potencjału na rozległe filmowe uniwersum. Dosyć szybko wyeksploatowano możliwości sensownego kontynuowania losów bohaterów. Najnowsza odsłona serii powtarza kolejny raz to samo – walka o przetrwanie z akcją podkręconą do granic absurdu. Prawdopodobnie z powodu wielu osób pracujących przy scenariuszu pojawia się problem z utrzymaniem tonu – zaraz po dramatycznych scenach następują komediowe, które chwilami zahaczają o autoparodię. Akurat humor w wielu momentach działa, bo wynika z podejścia postaci do świata i siebie nawzajem. Natomiast dramatyzm i obecny w finale patos nie sprawdzają się, bo czy po tylu częściach kręconych na podobnych schematach ktokolwiek potrafi się zaangażować losami tych bohaterek?
Ciekawie jest patrzeć na to, jak przez ponad 30 lat zmienił się wydźwięk filmów. W oryginale z 1984 roku Sarah Connor musiała być chroniona przez mężczyznę i była figurą matki, której syn stanie na czele przyszłego ruchu oporu przeciwko maszynom. Terminator 2: Dzień sądu pokazywał ją jako zdeterminowaną i gotową do walki, a w Terminator: Genisys mieliśmy już swoiste odwrócenie ról płciowych i silną postać kobiecą ratującą mężczyznę. W najnowszej części pojawiają się aż 3 silne bohaterki, a mężczyźni są nieistotni lub funkcjonują jako zagrożenie. Nawet ikoniczne „I’ll be back” jest tym razem wypowiadane przez kobietę. Żeby było jasne, to mogłoby dobrze funkcjonować, ale czuć, że grupka scenarzystów-facetów klei na siłę materiał podpinający się pod aktualne trendy. Brakuje w tym szczerości i naturalności, więcej jest chłodnej kalkulacji. Kiedyś Cameron opowiadał o pozbawionej uczuć maszynie w ludzkiej powłoce, a teraz sytuacja się nieco zmieniła. Oto maszyny nabierają ludzkich cech i dotyczący tego wątek wzbudzi zapewne największe dyskusje, ale o tym musicie się już przekonać sami.
Niestety brakuje autorskiego stylu wizualnego – praktyczne efekty są przykryte przez CGI, które chociażby w scenie walki w samolocie zlewa się w jedną, chaotyczną całość. Początkowe starcie nagiej bohaterki z policjantami nakręcono w bardzo bezpieczny i nijaki sposób, przy szybkim montażu i oświetleniu maskującym nagość aktorki. Nie wymagam może tak naturalistycznej sceny jak we Wschodnich obietnicach z nagim Viggo Mortensenem rozbijającym w saunie głowy rosyjskich zakapiorów, ale wystarczyło po prostu inaczej to napisać. To samo dotyczy fragmentu z REV-9 ścigającym bohaterki i przedzierającym się w korytarzu przez kolejne zastępy żołnierzy. Kategoria wiekowa R, a dostajemy raptem kilka strużek krwi i szybkie ujęcia nieskupiające się na detalach. Każdy, kto widział Oldboya, wie, że podobne sekwencje można kręcić w taki sposób, że szczęka ląduje na podłodze.
Wysokie aktorki mają na starcie utrudnioną drogę do kariery w Hollywood. Karierę Mackenzie Davis śledzę jeszcze od czasu jej pierwszych kreacji w takich filmach jak Wyjść na prostą, Słowo na M albo Breathe In. W Terminatorze: Mrocznym przeznaczeniu imponuje jej fizyczne przygotowanie do roli i pomimo tego, że scenariusz nie pozwolił na wiele, to przekonuje jako heroina kina akcji. Linda Hamilton i Arnold Schwarzenegger zrobili swoje – ona rzuca na prawo i lewo one-linerami, jej przeorana zmarszczkami twarz jest zespolona z postacią i wyraża więcej niż tysiąc słów, a on po raz enty pokazuje dystans do siebie i świadomość tego, że w wieku 72 lat nie może być tym samym T-800 co kiedyś. Oczywiście jego rola oburzy zapewne tych samych fanów, którzy byli obrażeni na Shane’a Blacka po ostatnim Predatorze.
Naprawdę chciałbym polubić Terminatora: Mroczne przeznaczenie. To przecież wysokooktanowa, b-klasowa jazda po znanych przystankach, które kiedyś nam się podobały. Tylko trudno się pozbyć wrażenia, że po raz szósty dostajemy to samo, znowu w niewiele innej konfiguracji. Film ignoruje poprzednie trzy części cyklu, ale jednocześnie korzysta z zawartych w nich motywów. W jednej ze scen Schwarzenegger mówi „I won’t be back”. Gdzieś pod względem emocjonalnym jest to zwieńczenie tych wszystkich lat, ale z drugiej strony – może już po prostu najwyższy czas na pożegnanie.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe
Nie 800, a 101.