Najdziwniejsze w twórczości Brytyjczyka jest to, jak bardzo podzieliła ona kinomanów na dwa obozy. Wśród odbiorców da się bowiem wyczuć mnóostwo opinii mówiących o tym, jak to jego filmy są arcydziełami, jak i totalnie z innego bieguna, wypominających, że to wydmuszki i przerosty formy nad treścią. Nie jestem w stanie opowiedzieć się po żadnej ze stron, bo postrzeganie Incepcji, Prestiżu czy Dunkierki mam zgoła inne. Nie są to arcydzieła, nie są to gnioty, a po prostu blockbustery, na które Warner Bros. wydaje grube pieniądze, po to by zarobić jeszcze grubsze. Nie znajdziemy w nich Bóg wie czego, bo to produkcje często bardzo proste, ani nie posiadające wybujałych ambicji, ani niemogące się równać z tymi z niższej ligi. Po prostu rozrywkowe, mimo nadawania im zarówno dodatnich, jak i umniejszających nadsensów. Dobrze więc, że jak wracamy do kin z pierwszym dużym filmem, jest to akurat dyskusyjny Nolan, aniżeli kolejny generyczny marvelek czy aktorska wersja animacji Disneya. Szczególnie że ten Tenet tylko wspomniane podziały wzmocni.
Nowy film twórcy Incepcji to bowiem nagromadzenie wszystkich elementów stylu reżysera w ilości powodującej niestrawność. A właściwie nie wszystkich, a tylko tych, które jeśli nie sprowadzały jego twórczości w dół, to były co najmniej dyskusyjne. Zazwyczaj jednak miał asa w rękawie, z którym wiązał się cały fun płynący z oglądania jego filmów. Były to zimne, bo niepodgrzane relacją widza z ciekawymi bohaterami, ale jednak emocje. Emocje, które buzowały, a były związane z tym, że na ekranie dzieją się zwyczajnie interesujące rzeczy. Że opowiadana historia, ze wspomożeniem w postaci przemyślanych zabiegów narracyjnych zwyczajnie się broni. W Tenet miał kolejny pomysł oparty na jednej sztuczce, jednak nie umie go odpowiednio sprzedać. Albo inaczej, umie, ale pomysł prawdopodobnie lepiej wyglądał na papierze, niż wypada na ekranie. Całe to odwrócenie czasu zadziałałoby dobrze w jakimś kontekście, jednak tu rodzi się największy problem.
Nolan ma bowiem swój trick, ale podbudowa go leży i kwiczy w każdym elemencie. Wszystko, co nie związane z zabawami odwracaniem czasu jest tu bowiem płytkie, średnio zarysowane i zwyczajnie nieciekawe. Sama główna zabawka jednak też trzyma się na dość wątłych wytłumaczeniach. Mamy scenę ze znaną z In Bruges czy Harry’ego Pottera Clemence Poesy, która dość zawile tłumaczy nam działanie świata i wysłańców przyszłości, jednak potem, zanim zabawa patentem rozkręci się na całego, mamy resztę historii. Jest ona, łagodnie mówiąc, opowiedziana po macoszemu i typowymi nolanizmami. Szkielet tej fabuły wygląda na podkradziony z Interstellar, tylko z narzuceniem wyraźnej roli czarnemu charakterowi. Poza tym standardowo, główny bohater z misją, jego kompan, dziewczyna wierząca w siłę miłości. Ot, kolejne postacie filmu Nolana. Otoczka nie dość, że jest najsłabsza z jego dotychczasowych dokonań, to jeszcze bardziej kole w oczy, gdy uwypukli ją słabość głównego wątku.
Kolejna rzecz to dialogi. Nolan nigdy nie pisał ich wybitnie i od zawsze mówi się, że scenariusze powinien oddać pod pióro kogoś innego, więc tu, zgodnie z przewidywaniami, znowu przegina. Mało w nich luzu, mnóstwo dużych mów i filozoficznych dyrdymałów. Moją absolutnie ulubioną sceną było ostrzeżenie bohaterki granej przez Elizabeth Debicki przed trzecią wojną światową, na które wypala ona, że zagłada całej ludzkości będzie niestety też dotyczyć również jej syna. Tak podkreślamy, jaka kochana z niej mama. Co prawda film ratuje się trochę pod koniec, wprowadzając do swojej intrygi nieco drugiego dna i komentarza społecznego, jednak w świetle poprzednich wydarzeń można uznać to tylko za sztuczne dointelektualizowanie. Aż się prosiło, żeby Kenneth Branagh swoje końcowe mowy wygłosił na samym początku.
W efekcie dwie i pół godziny spędzone z Tenet na sali kinowej dłuży się niemiłosiernie i można uznać za męczące. Nie pomaga też dyskusyjnie dobrana muzyka, pewna głośnego i patetycznego dudnienia. Nolan wcześniej miał wyczucie, a kawałki Zimmera (tutaj autor kompozycji się zmienił, odpowiada za nie Ludwig Göransson), choć nie przez wszystkich lubiane, nie były natrętne. Tutaj jest tego pewnie o jakąś połowę za dużo, przez co dudnienie w uszach słyszymy jeszcze na długo po seansie. Stwierdziłem kiedyś, że muzykę z Interstellar z powodzeniem możnaby puszczać na korowodach pogrzebowych. Ta z Tenet sprawdziłaby się natomiast idealnie na trybuny stadionu piłkarskiego.
Entropia, której odwróceniem tłumaczone są dziejące się w Tenet rzeczy jest w fizyce termodynamiczną miarą nieuporządkowania. Można o tej wielkości usłyszeć w liceum, jednak program szkół średnich za mocno się w wątek nie zagłębia, bo szybko wchodzi tam wyższa matematyka. W nowym filmie twórcy Mrocznego Rycerza wspomniane nieuporządkowanie sięga wartości tak wysokich, że przykrywa wszelkie atuty narracyjne, jakie pozwalały znakomicie bawić się na jego poprzednich filmach. I choć były to atuty naprawdę wyraźne, przy Tenet widać, jak bardzo osamotnione.
Film Tenet warto obejrzeć chociażby tylko ze względu na wspaniałe ujęcia 🙂
Widziałam „Tenet” na dużym ekranie w ohkino zaraz w dzień polskiej premiery i nie można Nolanowi odmówić rozmachu i świetnie poprowadzonej narracji w tak zagmatwanym scenariuszu. Chętnie obejrzę jeszcze nie raz.
> zagłada całej ludzkości będzie niestety też dotyczyć również jej syna.
> Tak podkreślamy, jaka kochana z niej mama.
To takie połechtanie kobiecej widowni – twórcy muszą myśleć o obu płciach już na etapie scenariusza. Z drugiej strony tak właściwie to właśnie ten syn ratuje cały świat na końcu filmu 🙂
Bardziej jednak wolę określać to jako dialog subtelny jak czerwona cegła rzucana w głowę 😀