Volterra, miasteczko położone bardzo niedaleko od pewnej wieży, znanej z tego, że stoi nie do końca prostopadle do ziemi. To tutaj swoje miejsce na ziemi, jak i domowe ognisko, znalazła polska poetka i noblistka Maria. Miasteczko jest małe, jednakże piękne i spokojne, a nasza gwiazda znana może jest, ale mimo wszystko każdy ma do niej szacunek i daje żyć we względnym spokoju. Film zaczyna wystawne przyjęcie, które szybko pokazuje hierarchię. Czas płynie wolno, krajobrazy są przepiękne, sielanka może trwać. Rano jednak nie będzie po niej znaku. Wszystko przez tajemnicze zniknięcie.
Kino tak mocno zaangażowane społecznie zrobić jest piekielnie trudno. Szczególnie w Polsce, gdzie wiele filmów wychodzi wysoko ponad bycie tylko obrazem do spędzenia kulturalnego wieczoru w kinie. W tym jednak widzę bodaj największą siłę Słodkiego końca dnia. Bo Borcuch jest konsekwentny. On dobrze wie, co chce nam powiedzieć, jednak robi to na spokojnie, bez wzmagania przekazu kontrowersją czy jakąś mocno odlatującą od tematu sceną. Znakomicie tonuje nastrój, cały czas wzniosłe sprawy opowiadając nam na chłodno, a jednak z całą paletą emocji. Ten włoski klimat jest zdradziecki, jednak piekielnie pociągający.
Tak ciekawego i niejednoznacznego głosu w sprawach imigrantów, autorytetów, wartości rodzinnych i kilku innych kwestii, jakie podejmuje film, na pewno nie dało by się nakręcić, gdyby nie było komu w znakomity sposób go wypowiadać. A obsadowo jest to naprawdę pierwsza liga. O ile Krystyna Janda trzyma swój poziom, który jest poziomem osiągalnym dla garstki polskich aktorek i to też tylko czasem, o tyle Kasia Smutniak pokazuje tu pazurki. Okej, przez lata w Italii jej kariera aktorska się rozwinęła, ale jednak dopiero teraz każdy, który kiedyś karał swoje oczy Hakerem Janusza Zaorskiego, będzie mógł powiedzieć, że wyrósł z niej kawał aktorki. Bo tak jak teraz i u Sorrentino wcześniej nie zagrała. Mały kamyczek do ogródka twórców można jednak wrzucić, ponieważ nie są w stanie oni pociągnąć postaci córki Marii tak ciekawie, jak jej samej. Początkowo czuć burzliwą relację, która z czasem zamienia się w trochę nieznośny ekranowy kontrast. Można było to rozegrać lepiej.
Oprócz oczywistych atutów historii warto też chwalić fakt, jak ten film jest znakomicie nakręcony. Nie jest problemem przenieść zdjęcia do Włoch (no, choć w Polsce może jest, ale tu takowy nie występował) i skorzystać tylko z piękna tego kraju. Można je pokazać frapująco, a jednak równie subtelnie jak to robi się tutaj, przez co uzyskać dużo bardziej zadowalający efekt. Zdjęcia są znakomite, ujmują precyzją i subtelnością. Ostatni kadr, który zarazem jest doskonałą, choć trochę jednoznaczną puentą filmu, chce powiesić na ścianie. A właściwie to nie konkretnie ostatni, a którykolwiek z tej sceny.
Słodki koniec dnia to ten przykład filmu, który będzie znakomicie rezonował z publiczności. Jego istotą jest bowiem nie krzyk, a chęć rozpoczęcia dyskusji na dany temat. Nie krzyczy, nie jest agresywny, a w sposób stonowany przekazuje nam swoje racje. Trudno jednak by było zrobić mu inaczej, jeśli rola autorytetu w społeczeństwie jest tu pokazana w taki, a nie inny sposób. Tak czy inaczej, mamy kolejny film, o którym warto dyskutować i który warto pokazywać za granicą. A to pokazywanie ostatnio świetnie nam przecież wychodzi.