William Brent Bell powrócił do postaci Esther, aby tym razem opowiedzieć historię jej manipulacyjnych początków. Po 13 latach do roli „małej dziewczynki” powróciła Isabelle Fuhrman, a dzięki pomysłowemu sposobowi kadrowania, wcale nie widać, że jest to już dorosła kobieta. Esther, jak już wiemy z filmu z 2009 roku, wcale nie jest małą dziewczynką, która ma obsesję na punkcie dużo starszych facetów. Jest to dorosła kobieta, która cierpi na rzadkie zaburzenie, znane jako zespół Sheehana. To wszystko wiemy już na starcie i najnowsza część nie trzyma tego jako niespodzianki. Prequel ten ma w zanadrzu nowe zwroty akcji i w żadnym stopniu nie żeruje na dawnych pomysłach.
Aczkolwiek pierwszy akt to po trochu powtórka z rozgrywki. Esther trafia do pewnej rodziny i stara się rozkochać w sobie głowę rodziny – Allena. Po drodze oczywiście znajduje się czas na brutalnie ciekawe zabójstwa i intrygi „młodej” bohaterki. Docieramy jednak do połowy filmu i doświadczamy zwrotu o 180 stopni. Pierwszy akt, który był trochę nudnawy i nie wprowadzał zbyt dużo nowości, okazał się być grą wstępną i – w pewnym sensie – zabawą reżysera, abyśmy pomyśleli sobie, że nic nas już nie zaskoczy.
Drugi akt nabiera zupełnie innych barw i przedstawia nam Esther w niewidzianej wcześniej pozycji. W pierwszej części to ona dyrygowała całą rodziną, która nie miała pojęcia, kto właśnie zamieszkał w ich bogatym domu. W prequelu to ktoś inny się nią bawi się i pewnym sensie historia ta jest nauczką dla 33-letniej kobiety, aby zawsze być o krok do przodu i już nigdy nie wpaść w czyjeś manipulacyjne ręce. Nowa twarz (w przenośni i dosłownie) została znakomicie ukazana przez Isabelle Fuhrman. Muszę przyznać, że kiedy ujrzałem pierwszą fotkę z tego filmu, nie byłem zbytnio przekonany do pomysłu prequela z tą samą aktorką. Nie planowano żadnych zabiegów CGI, więc tak jak wielu innych fanów, byłem bardzo zaskoczony i zaniepokojony. Po seansie mogę jedynie powiedzieć, że reżyser podjął jedyną właściwą decyzję, a Fuhrman dostarczyła nam zagmatwany spektakl aktorski, który na pewno pozostanie w głowach fanatyków horrorów na dłuższy cas. W końcu jest to 25-letnia aktorka, która wciela się w 33-letnią kobietę udającą 9-latkę. Można się pogubić…
Nowa rodzinka również spisała się na medal… no może oprócz synalka mamusi, który okazał się być bardzo stereotypową postacią. Najjaśniejszą gwiazdą (oprócz Fuhrman) jest Julia Stiles, która wciela się w zaskakującą rolę matki. Tzw. midpoint, czyli ten zwrot akcji w środku filmu, w dużym stopniu dotyczy właśnie jej postaci i za sprawą pstryknięcia palców, aktorka przełączą się pomiędzy typową matką a kimś dużo bardziej złowieszczym. Tak jak całość rodziny została ona naprawdę solidnie napisana. Reżyser tego dzieła stworzył coś naprawdę niesamowitego, gdyż w efektownym finale współczułem obu stronom barykady. Po jednej stronie stanęła niezrozumiała kobieta, która pragnie tylko miłości; a po drugiej stronie znalazła się rozbita rodzina, która odzyskała promyk nadziei po stracie córki. Wszystkie wątki splotły się w satysfakcjonujący koniec, który jeszcze bardziej wzmacnia film z 2009 roku. Teraz, chociaż wiemy, przez co przebyła Esther, oraz że to nie tylko on jest potworem w tej historii.
Świetnie napisany scenariusz oraz postacie; zachwycająca Isabelle Fuhrman i Julia Stiles – co można tutaj zepsuć? Od razu wspomnę, że reżyser bardzo pomysłowo przebił się przez tę przeszkodę wiekową aktorki. Kadrowanie z góry, chowanie twarzy, czy też skrywanie postaci za pianinem, to pomysłowe techniki, które wcale nie zaszkodziły wizualnemu aspektowi tej produkcji, a pomogły, aby widz uwierzył, że na ekranie rzeczywiście wędruje mała dziewczynka. Nie wiem jednak czemu, ale większość filmu jest tak jakby, rozmazana. Odnosiłem wrażenie jakbyśmy przebijali się przez czyjeś sny, albo patrzylibyśmy przez oczy osoby z wadą wzroku. Zaznaczę, że na seans założyłem okulary, więc nie jest to mój wymysł. Momentami efekt ten mi przeszkadzał, ale koniec końców nie zapadł mi zbytnio w pamięć. Uznajmy to za wizję twórczą, która po prostu nie trafiła w moje gusta.
Sierota. Narodziny zła może być największym horrorowym zaskoczeniem tego roku. W Stanach Zjednoczonych film ten od razu trafił na streaming, a jak wiadomo, jakość takich tytułów rzadko kiedy zachwyca (patrzę na ciebie Netflix). Prequel możemy więc uznać do udanej mniejszości. Slasher zapewni wam niecałe dwie godziny dobrej zabawy. Jest krew, brutalne zabójstwa, oraz efektowny finał. Filarami tej produkcji na pewną są role Isabelle Fuhrman i Julii Stiles, które łączy niesamowita dynamika na ekranie. Scenarzysta znalazł nowe sposoby, aby zaskoczyć widownię, a reżyser w znakomity sposób nas oszukał. Do kin zawitał jeden z najlepszych filmów grozy tego roku, który dorównuje pierwszej części, a w niektórych aspektach ją przewyższa. Halloweenowy sezon jest tuż za rogiem, więc nie traćcie czasu i wybierzcie się na Sierotę. Narodziny zła!
Ilustracja wprowadzenia: fot. Kino Świat