Ze wszech miar kompleksowe dzieło Hu Bo największe wrażenie sprawia właśnie ze względu na intymność i autoteliczność pięknie ujmowanych acz tragicznie wybrzmiewających obserwacji. Nieustępliwa, chroniczna beznadzieja życia, która obowiązuje niezależnie od warunków, w jakich człowiekowi przychodzi go doświadczać, stanowi o fundamencie przekonań każdego z czwórki bohaterów. Mimo że znajdują się oni na różnych etapach „przeżywania”, a jedynym wspólnym ich mianownikiem zdaje się ekonomiczna niewypłacalność, wszyscy cierpią z powodu społecznego wyalienowania i fizycznego wykluczenia. Wei Bu dręczy szkolny i ojcowski ostracyzm, który pchnie go do młodzieńczego buntu, zakończonego bodajże najbardziej brzemiennym w skutki finałem. Huang Ling nie potrafi znaleźć wspólnego języka z matką, a oskarżenia o „puszczalstwo” padają w ich relacji częściej niż bezinteresowny uśmiech na powitanie. Wang Jin to z kolei „bezużyteczny” weteran, którego rodzina pragnie pozbyć się na swej drodze ku wymarzonemu, nowemu życiu w lepszej okolicy. Tylko problemy Yu Chenga zdają się różnić od tych żywionych przez jego towarzyszy marnej doli, choć to tylko pozór – w rzeczywistości kumuluje on uczuciowe troski każdego z nich, a początkowo piastowana przezeń funkcja kata, w ostateczności pchnie go pod ostrze własnej gilotyny.
W tym tyglu wzajemnej niechęci i indywidualnych rozpaczy reżyser stawia znak równości pomiędzy każdym człowiekiem, bo każdy – jego zdaniem – jest wart tego samego – potępienia. Nienawiść do gatunku ludzkiego stanowi swego rodzaju paliwo dla wykładni Siedzącego słonia i nie raz wybrzmiewa w formie bezpośredniego ataku, jak chociażby w scenie, w której Wei Bu wykrzykuje w losowym kierunku słowa: „Pierdol się, nienawidzę Cię, obiecuję, że Cię zajebię”. Siła i brutalizm przekazu nie są tu jednak regułą, a raczej eksplozywną formą ujścia zdegenerowanej emocjonalności, która w wyniku permanentnego zaszczucia nie widzi dla siebie innej drogi ucieczki. Na ogół bowiem Hu Bo opowiada się za wykluczającymi faktyczną reakcję rezygnacją i marazmem, popierając je przekonaniem, że, cytując po raz kolejny jednego z bohaterów, „gdziekolwiek nie pojedziecie, napotkacie to samo”. I fakt, nie sposób się ze zdaniem reżysera nie zgodzić, obserwując rzeczywistość oczami chińskiego, wyklętego „drobnomieszczucha”.
Choć zaiste Hu Bo osadza trzon akcji swego filmu w realiach wspomnianego „drobnomieszczaństwa” (traktujmy jednak to pojęcie z dużym dystansem), to bynajmniej nie zamyka się na specyfikę chińskiego przypadku i nie atakuje instytucji tamtejszego społeczeństwa, mimo że taki właśnie zarzut wysuwali cenzorzy Państwa Środka, utrudniając reżyserowi realizację i finansowanie produkcji. Siedzący słoń to kuźnia uniwersalizmu, wyraz nihilistycznego ducha pokolenia, które ugrzęzło w tożsamościowej ambiwalencji późnego kapitalizmu, wyrywającej, a w każdym razie uświadamiającej jednostce nierelewantność społecznych współzależności. Problemem nie jest zatem sam system, choć ten Bo portretuje z precyzją najprawdziwszego neorealisty – u podnóża każdej dolegliwości znajduje się samotność człowieka wrzuconego „w świat”, co by tu się posłużyć zamierzchłą acz wciąż obowiązującą kategorią heideggerowskiego egzystencjalizmu.
Cztery pozornie niezależne historie, ale jeden wspólny mianownik. Na tym najwyższym, najbardziej czytelnym poziomie struktury filmu Hu Bo nie wywołuje więc ducha formalnej awangardy. Estetyczno-stylistyczny mariaż języka Alejandro Iñárritu i László Nemesa, na podstawie którego można by wyjaśnić wizualną oryginalność Siedzącego słonia, służy reżyserowi w podkreśleniu niedoli swoich bohaterów, niepokojąco przypominających osobę samego twórcy. W tym więc sensie możliwe jest odczytywanie filmu jako swoistego testamentu. Testamentu pełnego goryczy i nie pozostawiającego zbyt szerokiego pola do interpretacji.
Ilustracja wprowadzenia: kadr z filmu