Zwłaszcza, że to zawsze ślepa uliczka. Wpuszczanie do polskiej dystrybucji obrazów bijących nawet rekordy popularności na wschodzie, wciąż nie przyciągnie zainteresowania większego niż pomniejszy japoński zdobywca festiwalowych nagród. Polski rozrykowo nastawiony widz zawsze postawi na sprawdzony amerykański blockbuster czy francuską niezobowiązującą komedię – kino Azji jest dla niego równie obce, co nieinteresujące, bo jeśli ukazywane w polskich studyjniakach, to głównie jako dziwnie akcentująca wariacja na temat amerykańskich hitów akcji. Siedem lat jednej nocy jest właśnie takim pozbawionym wyczucia żywym eksperymentem; to film zapętlający standardy kina zemsty stylizujący niczym Oldboy Parka, ale wytracający impet pierwowzoru na niekonwencjonalnych zabiegach stylistycznych i ogólnym fabularnym rozwleczenieniu.
Dzieło Changa-min Choo stara się jednak w swoim popularnym koreocentrycznym gatunku dodać nieco interesujących modernizacji. Odwrócenie wzajemnej dynamiki oprawcy i mszczącego się poprzez nadanie im innych niż zwykle kart moralnych ( “czysty” jest tu wyjątkowo pierwotny sprawca nieszczęścia) zdaje się długo oczekiwanym oddechem od zemściarskich schematów. Z drugiej strony sama zbrodnia, dokonywana w Siedmiu latach jednej nocy zawsze jak gdyby przypadkiem, niechcący, stanowi w dziele Choo emocjonalnie satysfakcjonującą podbudowę. Jego film stanowi bowiem przekonującą opowieść o nigdy niezapomnianych błędach, o własnym niemo narzuconym ostracyzmie i codziennych nieudanych próbach przepracowania traumy ; traumy niewynikającej z bolesnej straty, a wyniszczającego bycia sobą samym. Gorzej, że ten cały ukryty potencjał traci znaczenie już w filmowym chaotycznym prologu, który chronologiczną niedyscypliną prędko wyjawia widzowi filmowe zakończenie, jak i całą do niego drogę; zagranie dramaturgicznie absurdalne, kiedy mamy do czynienia z thrillerem.
Od tego momentu wydarzenia po prostu przelatują nam przez oczami, niezainteresowanymi losami bohaterów ani skrzętnie budowaną intrygą, która jest już przecież poznana przez odbiorcę na drugą stronę. Stylizacja poszczególnych kadrów i sprawne operowanie wszelkimi odcieniami błękitu pozwalają nie dokonać żywota ze znudzenia aż do zakończenia tak szaleńczo rozwleczonego filmu, ale nie stanowią antidotum zainteresowania dla ekranowej akcji. Ta, przepełniona nieustającym krzykiem i emocjonalnym kontekstem staje się przez widzów aż żałowana, bo cała jest naznaczona tak prędko przekreślonym potencjałem. Potencjałem objawionym przede wszystkim na gruncie szczerze wypadających wewnętrznych dylematów; Choo pewnie czuje się bowiem w tematach ojcostwa, poświęcenia i sprawiedliwości, zdając się je zręcznie wybraniać w chwilach największych ekstremów. Manifestowane przez strzegących moralnej jednoznaczności wycinankowych bohaterów rzadko wpadają w karykaturę, co jest niemałym osiągnięciem, gdy przedstawienie jednego z nich zaczyna się od nieumotywowanego skatowania córeczki pasem.
Mimo udanego wykreowania klimatu żeniącego realizm magiczny z nieporadnym naturalizmem rodem z Zagadki Zbrodni Bonga, Siedem lat jednej nocy poza pięknym tytułem oferuje widzowi przede wszystkim bolesną nudę. Bolesną, bo wykreowaną przez zawadiackie narracyjne kuglarstwo reżysera, skradającego całe napięcie jedną montażową efektowną żonglerką. Do takiego cyrku zmarnowania to ja bym nie chciał.