Zwiastuny nie były zbyt zachęcające. Trudno było w nich, jak i w reszcie materiałów promocyjnych znaleźć jakikolwiek interesujący pomysł, dlatego też oczekiwań nie miałem żadnych. Pierwszym Shazam był okej, troszeczkę jednak o nim zapomniałem. Sequel też jak do tej pory nie może być nazwany hitem przez duże h, jak również filmem, który byłby jakoś szeroko promowany. No ale dobra, wejdźmy już na salę, zobaczmy to. Siadam wygodnie, oglądam pierwsze sceny, a tam Helen Mirren i Lucy Liu w dziwacznych strojach kradną z muzeum jakąś laskę. Może jednak brzmi dobrze, co może pójść nie tak.
Za scenariusz tego filmu odpowiada Henry Gayden i Chris Morgan. Pierwszy napisał jedynkę, drugi to natomiast niedawno jeszcze etatowy scenarzysta kolejnych części Szybkich i wściekłych. Jeśli miałbym szukać ekranowej tożsamości i krótkiej charakterystyki tego, czym właściwie Gniew bogów jest, to robiłbym to tutaj. To film zgrabnie łączący kameralność pierwszej części z wątkami rodzinnymi (czasami nawet cytowanymi dosłownie) z serii sygnowanej łysą glacą Vina Diesela. Mamy grupkę superbohaterów, jeszcze niezbyt doświadczonych, ale udowadniających, że najlepiej to razem. Ich relacja powinna się w czasie tego seansu cementować. Motyw na żadnym poziomie oryginalności, spadający jeszcze niżej, gdy dorzucimy typową dla superhero paplaninę o odpowiedzialności, jednak możliwy do niezłego ogrania i wybronienia.
I o ile na tym poziomie drugi Shazam jest filmem, któremu trudno cokolwiek zarzucić, wszystko rozbija się o chaos, jakim cechuje się cała reszta. Gniew bogów tak bardzo nie ma bowiem wyczucia czasu i przestrzeni, że trudno się w nim połapać od samego początku. Dawno nie miałem w kinie tak, żebym czuł się zmieszany praktycznie każdą sceną. Wszystko z uwagi na fakt, że nie wiem gdzie i w jakim momencie historii ona się dzieje. Bohaterowie skaczą po różnych lokacjach, w których często ciężkie więzienie w lochu od absolutnej wolności dzieli jeden klucz, a ze śmiertelnego zagrożenia wystarczy uciec do Toi Toia. Oglądając, widz nie ma bladego pojęcia gdzie i którzy protagoniści są akurat bezpieczni, co czyni wykrzesanie emocji z całej fabuły bardzo problematycznym. Dzieje się wszystko, jednak nie rządzi tym żadna reguła. Chciałoby się powiedzieć, że brakuje tylko jednorożca. Rzecz w tym, że wcale nie brakuje. W podobnym bałaganie rodzą się działania trzech córek Atlasa, antagonistek filmu. Wspomniana pierwsza scena wypada w ich przypadku świetnie, jednak im dalej w las, tym napotykamy więcej trudności w zrozumieniu zarówno ich motywacji, jak i roli w tej historii.
Rolę do odegrania ma za to Zachary Levi i jego tytułowy superheros. Już w pierwszej części dał się poznać jako radzący sobie znakomicie z dzieckiem w ciele walącego piorunami z rąk herosa. Jest to kreacja na tym samym poziomie luzu i zabawy, z którego mogliśy zapamiętać ją wcześniej. Jak najbardziej trafiona i pozwalająca mieć nadzieję, że jest dla niego jeszcze miejsce w tym uniwersum. Równie dobrze co cały film świadczy o tym pierwsza, (jedna z dwóch) świetna scena po napisach.
Nie wiem, jaki był wkład obecnego szefostwa warnerowego uniwersum DC, jednak ten film wygląda na dobre wprowadzenie do ich rządów. Gdyby za jego kamerą stał James Gunn, moglibyśmy oglądać perełkę, bo zarówno poziom absurdu, jak i wątki, które podejmował w swojej twórczości, w tym przypadku absolutnie się zgadzają. Dzisiaj jednak gruchnęła informacja, że twórca drugiego Legionu samobójców za swoją reżyserską misję w tej całej zabawie uznał stworzenie filmu o Supermanie. Choć wydaje się na pierwszy rzut oka, że taki Shazam pasowałby mu bardziej, to chyba finalnie bardzo dobra decyzja. Gniew bogów na nowe otwarcie jest za mały. Ma jednak kilka cech, które potrafią je świetnie zateasować. Gdyby przez 130 minut seansu nie tonęły w chaosie, mogłyby bawić dużo bardziej.