Na hasło „kino superbohaterskie” wyobrażamy sobie wielki kinowy spektakl z głośną muzyką i gwiazdami Hollywood. Po produkcji z bliblioteki serwisu Prime Video nie spodziewajcie się jednak feeryjnego widowiska, a oprócz Stallone’a z obsady większość z Was kojarzyć będziecie co najwyżej Pilou Asbæka (Gra o Tron). Samarytanin jest przeciwieństwem współczesnych, pełnych rozmachu kinowych superprodukcji adaptujących komiksy Marvela czy DC i w sumie dobrze, że trafił bezpośrednio do streamingu. To przede wszystkim proste kino akcji typowe dla filmografii aktora, które dodatkowo stawia na pełną powagę, proste morały i wątki społeczne w tle. W kwestii kina superbohaterskiego zaś, podobnie jak hity platformy, seriale The Boys i animowany Niezwyciężony, próbuje alternatywnie portretować superbohaterów i świat ich otaczający. I chociaż ostatecznie film nie wyrasta ponad przeciętność, to o dziwo mariaż wymienionych elementów da się obejrzeć bez większego bólu.
Zacznę od najbardziej zaskakującego elementu filmu Julesa Avery’ego. Na tle filmów superbohaterskich Samarytanin wyróżnia się nietypowym mikroświatem otaczającym postaci. Akcja Samarytanina rozgrywa się w Granite City, typowo przemysłowym mieście mającym jak w soczewce skupiać problemy amerykańskich metropolii ery postindustrialnej. I jak to zazwyczaj w nich bywa, życie nie jest tu dla klasy robotniczej kolorowe. Roboty i automatyzacja zabierają pracę, trwają kryzys finansowy, strajki, rośnie bezrobocie i przestępczość. Ekranowe postaci, dorosłe i nieletnie, pochodzące z mniejszości etnicznych borykają się zaległymi opłatami za czynsz, zatrudniane są na nisko opłacanych stanowiskach, dorabiają do pensji buszując po śmieciach, włamując do pustostanów i wykradając miedziane druty ze ścian lub wykonując proste zlecenia dla lokalnego gangstera. Razem z nimi wędrujemy przez niezbyt przyjazne blokowiska, złomowiska, lombardy, opuszczone fabryki, siedliska bezdomnych, jeździmy tanią komunikacją miejską. Dominuje ponury nastrój, szarość, biedę czy chłód egzystencji podkreślają tu dobitnie zdjęcia i użyte filtry. Nie ma tu błyskotliwych geniuszy, miliarderów, sielanki, luksusowych apartamentów i drogich samochodów. Postać, w którą wciela się Stallone posługuje się własnoręcznie wykonanym zwyczajnym młotem, którego moc wynika z tego, że w tajemniczy sposób natchniony został wielkim ładunkiem emocji, mieszka w kawalerce, a do końcowej misji zasuwa…śmieciarką. Zamiast lotów i bujania głową w chmurach, mamy twarde lądowanie i sprowadzenie na ziemię, wręcz do poziomu rynsztoka.
W takiej rzeczywistości żyje Sam. Nastolatek wychowywany przez samotną matkę, który ma obsesję na punkcie zaginionego superbohatera Samarytanina. Chłopak, w stylizowanym na komiks i wyidealizowanym wstępie filmu, ilustruje nam miejską legendę o wydarzeniach sprzed dwudziestu pięciu lat, kiedy to doszło do finalnej, bratobójczej walki „dobrego: Samarytanina ze „złym” Nemezis. Bitwę superbliźniaków miał podobno przetrwać „ten dobry”, lecz dotąd nikt nie znalazł potwierdzenia tej tezy. Młody Sam krok po kroku odkrywa, że poszukiwany przez niego heros to niepozorny staruszek z sąsiedztwa.
I to „krok po kroku” moim zdaniem trwa zbyt długą chwilę. Pomijając wprowadzenie interesującego tła społecznego, przez większość czasu ekranowego nic się specjalnie nie dzieje, a wielu widzów może się przez dobrych kilkadziesiąt minut ekspozycji porządnie wynudzić. Fabuła rozwija się powoli czy wręcz przeciągana jest do granic możliwości kręcącą się w kółko grą pozorów Joe i Sama. Zatem, gdy prawda wychodzi już na jaw, twórcom pozostaje już niewiele czasu na rozwinięcie akcji, sekwencję finałową oraz kluczowe flashbacki.
Film Julesa Avery’ego jest też tego rodzaju filmem akcji, który paradoksalnie nie oferuje zbyt wiele scen akcji, a jeśli już to dodatkowo w niskiej kategorii wiekowej, co zaskakuje biorąc pod uwagę ambicję stworzenia „dorosłego” filmu o superbohaterze. Z racji niedostatków budżetowych film nie może pochwalić się też wieloma, a przede wszystkim dobrymi efektami komputerowymi, stawia więc na przedstawianie rozwoju przyjacielsko-mentorskiej relacji między Joe a Samem, w której młody chłopak nie potrafi dostrzec, że jego idolowi daleko do superbohaterskiego etosu, ale stopniowa topi skorupę i niechęć do ludzi u Joe. Szkoda tym tym bardziej, że kumulowane przez cały film napięcie, które zgodnie z planem miało eksplodować dopiero w finale, okazuje się być wyłącznie zwykłym kapiszonem. Teoretycznie jest tu czysta jazda w starym VHS-owym stylu. Niezniszczalny Stallone, jeden przeciw wszystkim, dosłownie rozpętujący piekło wrogom i rzucający one-liner’amami. W praktyce okazało się, że pewnych ograniczeń nie da się produkcji przeskoczyć. Bez greenscreena i bluescreena ponad siedemdziesięcioletni aktor nie będzie wyczyniał cudów, więc o dynamikę scen trzeba było zadbać na stole montażowym. Po liczbie cięć widać wyraźnie, że nie było łatwą pracą lawirowanie między kadrami gwiazdora i zastępującego go kaskadera. Nie dziwi więc także, że technika walki Joe jest dosyć prymitywna. Określić ją można jako metodę na czołg. Postać ma zdolność regeneracji, więc przed kulami się nie uchyla, a przeciwników traktuje jak mało znaczące przeszkody, które można popchnąć, rzucić, kopnąć, uderzyć narzędziem. Jedyną ciekawszą sceną jest ta, w której główny bohater urządza sobie interwał i niczym taran przebija się przez kilka ścian.
Dla Stallone’a, po epizodzie w Strażnikach Galaktyki 2, to kolejne zetknięcie ze światem postaci o nadludzkich mocach, ale pierwsze, w którym gra pierwsze skrzypce. Legendarny filmowy Rocky i Rambo nigdy nie był wybitnym specjalistą dramatycznym, ale też i rola w Samarytaninie zbyt wiele od niego nie wymagała. Można rzec, że rola zmęczonego, sfrustrowanego i rzucającego morały starca została skrojona pod niego. Niewiele wysiłku, proste emocje, czek w kieszeni. A jako, że bywam złośliwy, to muszę nadmienić, że najwięcej iskry aktorskiej miał tu odmłodzony komputerowo Sly w kilkusekundowej retrospekcji.
Jak wypadła reszta obsady? Nieźle i bez kompleksów zaprezentował się partnerujący Stallone’owi młody Javon Walton. Kolejną do kolekcji rolę psychopatycznego złoczyńcy zgarnął też Pilou Asbæka. Jest to o tyle ciekawa kreacja, że mimo niezbyt wielkiego czasu ekranowego udało mu się tchnąć w nią element niejednoznaczności. Postać pragnącego anarchii, chaosu i rewolucji antagonisty jest wyczuwalnie inspirowana słynnymi komiksowymi złoczyńcami, to jednak daleko mu do gothamowskich wzorców w stylu Jokera czy Bane’a.
Bo i na tym, że świat nie jest czarno-biały opiera się i cały morał filmu, który pod koniec eksplicytnie wymawiany jest ustami Sylvestra Stallone’a, ale i przygotowywany na widoku przed widzami „zaskakujący” twist fabularny. Plus, że Samarytanin nie próbuje być prostym filmem superbohaterskim z jasnym podziałem na tych dobrych i tych złych. Stara się przekazać, że w naszej rzeczywistości krystalicznych postaci jak Superman czy Kapitan Ameryka nie ma, a dla jednych idolem może być Samarytanin, a dla innych Nemezis. Oczywiście nie jest to jakaś wielka głębia, a cieniowanie postaci to również żadna nowość w tego rodzaju kinie, a trend widoczny od kilku lat. Minus, że wpisano to w bardzo proste, kliszowe i niezbyt oryginalne kino. Ale jako tako oglądalne.
Samarytanin dostępny jest do obejrzenia wyłącznie w serwisie Prime Video.
ilustracja: materiały prasowe