Gitanjali Rao przygotowywała swój pełnometrażowy debiut przez dobrych kilka lat. Głównie dlatego, że technika animacji różni się od tych stosowanych zazwyczaj w amerykańskich produkcjach. Każda klatka filmu była bowiem malowana przez zespół kilkudziesięciu artystów. Z pierwotnych zarysów wyłaniały się szczegółowe kadry o bogatej kolorystyce. W sieci można natrafić na listę 5 filmów polecanych przez reżyserkę. Są na niej produkcje studia Ghibli, jest też Twój Vincent – zrobiony wprawdzie inaczej, z obrazów malowanych farbą olejną na płótnie, ale pod względem artystycznej wizji i zaangażowania będący bliski Róży Bombaju. Ostatecznie jednak sam proces produkcji nie powinien mieć największego znaczenia przy ocenie. Liczy się efekt końcowy, a nie to, jak długo dopieszczano jeden, konkretny kadr.
Sama animacja nie wystarczy – potrzebny jest jeszcze scenariusz. Reżyserka zdecydowała się opowiedzieć o trzech kobietach. Kamala to kwiaciarka dorabiająca w barze jako tancerka. Mieszka z dziadkiem i młodszą siostrą Tarą, która uczęszcza na lekcje angielskiego do Shirley D’Souzy rozpamiętującej swoją dawną karierę aktorską. Każda z nich próbuje jakoś sobie radzić w Bombaju, zatłoczonym mieście pełnym zgiełku oraz marzeń o lepszej przyszłości. Najważniejsza będzie Kamala i jej znajomość z muzułmańskim uchodźcą Salimem. Jak na minimalistyczne podejście przystało, rozmowy zostaną zastąpione przez spojrzenia, drobne gesty i nieporozumienia wynikające z braku komunikacji. W tym momencie jest już chyba całkowite jasne, że nie jest to animacja dla dzieci, które przy tak powolnej narracji straciłyby zainteresowanie po kilkunastu minutach.
Nie dałem rady obejrzeć całości za jednym razem, bo pierwsza połowa dłuży się jak Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera. Tylko że komiksowe widowisko trwa około 4 godzin, a Róża Bombaju raptem 93 minuty. Dopiero pod koniec film zaczyna chwytać dobre tempo, gdy bohaterowie zbliżają się ku sobie i wpadają w tarapaty. Wcześniej musimy przebrnąć przez wiele wydłużonych fragmentów będących na pewno bardziej zrozumiałych dla znawców kultury indyjskiej. Prawdziwe wydarzenia przenikają się z rzeczywistością senną, teraźniejszość z przeszłością, a oko kamery zmienia swoje położenie. Niektóre obrazy oglądamy z perspektywy tytułowej róży – symbolizującej przecież Kamalę, której kwiaty towarzyszą na co dzień.
Reżyserka chce w swoim filmie zmieścić bardzo dużo. Ironicznie podchodzi do tamtejszego rozbuchanego przemysłu filmowego, pokazując młodego człowieka zafascynowanego kinem i budującego na tej podstawie fantazje dotyczące uratowania ukochanej z opresji. Przedstawia realne problemy: pracujące dzieci, biedę, przymuszanie do małżeństw czy sutenerstwo. Skupia się na dorastaniu, przemijaniu oraz wzajemnym wsparciu. A wszystko w sentymentalnym do granic możliwości tonie przy akompaniamencie miauczących kotów.
Największe wrażenie robi dbałość o detale przy kreacji przestrzeni. Animowany Bombaj jest kolorowy, żywy i chaotyczny. Po ulicach co chwila przejeżdżają samochody, a zza każdego rogu wyłaniają się kolejne sylwetki ludzkie. W sentymentalnym wątku Shirley D’Souzy w kilku scenach obraz staje się czarno-biały, jakby w tęsknocie za minioną przeszłością. Mimika postaci jest bardzo minimalistyczna, a na drugim planie twarze pozostają jedynie plamami. Wstawki muzyczne mogłyby działać, gdyby były bardziej zróżnicowane. Niestety Kamala przez większość filmu wielokrotnie śpiewa dokładnie to samo, co w pewnym momencie zaczyna być irytujące. Natomiast na uznanie zasługują instrumentalne kompozycje nadające odpowiedni rytm, szczególnie w scenie ucieczki zakochanych.
Róża Bombaju to film, który można polecić miłośnikom dojrzałych, ręcznie malowanych animacji. Film stawia raczej na subtelne środki niż charakterystyczną dla kina bollywoodzkiego efektowność. W końcu najbardziej istotna pozostaje tu kobieca perspektywa, wyboista droga do emancypacji i nadzieja na lepsze jutro. Jak na pierwszą indyjską animację w ofercie Netflixa to i tak dużo.