Robin Hood: Początek – recenzja kandydata do najgorszego blockbustera roku!

Robin Hood jest jedną z tych kultowych postaci, obok Sherlocka Holmesa, hrabiego Drakuli, czy Jamesa Bonda, które na stałe zapisały się w historii popkultury i po które twórcy sięgają wielokrotnie kreując swoją własną reinterpretację ich sylwetki. O samym Robinie powstało wiele produkcji z których najbardziej popularne są Książę Złodziei z 1991 roku, czy parodia Faceci w rajtuzach. Starsi gracze zapewne pamiętają również taktyczną strategię Legenda Sherwood. Ostatni raz próby przeniesienia historii słynnego banity, który odbierał bogatym, żeby dawać biednym, na srebrny ekran podjął się Ridley Scott, którego dzieło spotkało się z mieszanym odbiorem. Po ośmiu latach angielski Janosik znowu wraca na sale kinowe, jednak zdecydowanie nie jest to powrót z klasą.

Fot. mat. prasowe

Oto lord Robin z Loxley zakochuje się w pięknej Marion, lecz ich sielanka nie trwa zbyt długo, gdyż z rozkazu tutejszego szeryfa bohater udać się musi na krucjatę przeciw niewiernym poganom. Tam ledwo udaje mu się ujść z życiem i kiedy wraca do swojego ogródka i wita się z gąskami, okazuje się, że jego dobytek został przeznaczony na finansowanie zbrojnych działań, a on sam od dwóch lat jest uznany za zmarłego. Nie pozostaje mu zatem nic innego, jak rozpocząć swoją prywatną krucjatę, przeciwko siejącemu terror szeryfowi. Brzmi znajomo? A jakże!

Jeśli mieliście już wcześniej do czynienia z którąkolwiek wspomnianą przeze mnie we wstępie adaptacją, seans kinowego debiutu Otto Bathursta możecie z czystym sumieniem sobie odpuścić. Twórcy nie silą się na najmniejszą nawet próbę dodania czegoś do tak dobrze nam znanej historii, a zamiast tego jedyną namiastką tego, czym Robin Hood: Początek wyróżnia się z tłumu, są kostiumy bohaterów, które są pewną wariacją mody średniowiecznej ze współczesną na wzór zeszłorocznego Króla Artura w reżyserii Guya Ritchiego.

Fot. mat. prasowe

Czy takie neośredniowieczne podejście do adaptowanej legendy wychodzi produkcji na plus? Absolutnie nie. Szczerze powiedziawszy, ubiory bohaterów pasują do czasów akcji, jak pięść do oka, a prym wiedzie tutaj przede wszystkim płaszcz Bena Mendelsohna, który przywodzi na myśl strój, w którym ów aktor paradował na planie Łotra 1. Kłuje w oczy również sekwencja krucjaty, podczas której – gdyby żołnierze nie trzymali w ręku łuków, tylko karabiny – pomyślałbym, że oglądam film o współczesnym konflikcie na Bliskim Wschodzie. To jednak nie koniec problemów, jakie doskwierają omawianej przeze mnie produkcji.

Robin Hood: Początek ma bowiem totalnie gdzieś realia, w czasie których się rozgrywa. Przykładowo muzułmanie strzelają z kuszy oraz łuków  powodując zniszczenia równe zadawanym przez karabiny maszynowe. Architekturze tutejszego Nothingham bliżej natomiast do XX, aniżeli XIII wieku. Nie lepiej zatem byłoby faktycznie przenieść produkcję w czasie do współczesności, czy też nie tak bardzo oddalonych czasów, jak XIX wiek,  zamiast robić z widza debila, licząc na to, że ten przymknie oko na to morze absurdu tylko dlatego, że jest to film rozrywkowy? No, nie tędy droga.  W tym wszystkim nie pomagają tandetne sceny akcji, które rażą w oczy wątpliwej jakości efektami specjalnymi, a także nieumiejętnym prowadzeniem kamery, czy też montażem.

Fot. mat. prasowe

Może chociaż aktorzy wypadli w swoich rolach jako tako? Taron Egerton stara się jak może, jednak nie ma w sobie za grosz tej charyzmy i cwaniakowatości, za którą polubiłem go w Kingsman. Jamie Foxx jako John irytuje niemiłosiernie manierycznym wypowiadaniem swoich kwestii. Wcielająca się w Marion Eve Hewson jedynie wygląda, a obecność Jamiego Dornana zyskuje jakikolwiek sens dopiero w ostatniej scenie filmu. Najgorzej wypadł jednak Ben Mendelsohn, który oferuje nam powtórkę z rozrywki, kreując tutaj Orsona Krennica w wersji 2.0. Już sam początek filmu stara się nam uświadamiać, że to szeryf Nothingham jest powodem wszelkiego zła na dzielni, dwukrotnie dokonując zbliżenia na wysłany przez niego list z dopiskiem „z rozkazu szeryfa”. Ben jednak, żebyśmy nie zapomnieli, jak bardzo do szpiku kości jest zła jego postać, przerysowuje ją do granic możliwości. Jeden z najgorzej wykreowanych czarnych charakterów ostatnich lat? Nie mam co do tego wątpliwości.

Fot. mat. prasowe

W zasadzie ciężko mi tutaj wskazać jakikolwiek aspekt filmu, który mógłbym zaliczyć na korzyść produkcji Robin Hood: Początek, poza tym, że niektóre sceny są tak absurdalne, że aż niezamierzenie śmieszne. Docenić muszę również odwagę producentów, że postanowili wyłożyć oni kasę na lekcję dla wszystkich dzisiejszych twórców, aby pokazać, jak w 2018 roku nie powinno się tworzyć kina rozrywkowego. Obawiam się jednak, że nie za bardzo się ona zwróci.  Przynajmniej na to liczę.

Ilustracja wprowadzenia: mat. prasowe

Redaktor

W kinie szuka pozycji, która przebije Pulp Fiction, w telewizji - Breaking Bad oraz Rodzinę Soprano, w świecie gier - serie Bioshock oraz God of War.
Kontakt: [email protected]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Odin pisze:

Twoja opinia jest gówno warta

liroy789 pisze:

bez tego było wiadome już przed, że to będzie największa szmira roku

Marek pisze:

Super film !! Barwny i dynamiczny ! Z przyjemnością obejrzę go jeszcze kilka razy.

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?