Strata smakuje bólem, dzieciństwo niewinnością, a odgrzewane w mikrofali kawałki pizzy żyćkiem studenta. Mimo znajomości gastronomicznego abecadła i zdominowania przezeń codzienności, obecność filmów łączących apetyczność jedzenia z wewnętrznym emocjonalnym głodem jest w polskich kinach dosyć niewielka, a co dopiero tych japońskich, z wysmakowanym ceremoniałem wnętrz i zewnętrz. Dlatego Ramen. Smak wspomnień nie tylko raduje swoją obecnością, ale i urozmaica kinowy jadłospis o urokliwą relaksującą zwykłość.
Nie mają czego bać się raczej widzowie o Azję na ekranie lękliwi. Choć odmienna kulturowo, w realizacji Erica Khoo wydaje się ”dalekim wschodem dla Europejczyków”, krok po kroku tłumacząc zwyczaje, nazywając potrawy i ich składowe, a także mrugając raz za razem angielskim dialogiem. Trzeba jednak przyznać, że o ile takie bazy mogą irytować, o tyle reżyser fabularnie stara się je uzasadnić odmiennością etniczną filmowych przodków. Rozdarcie pomiędzy Japonią a Singapurem stanie się też w filmie głównym dylematem młodego protagonisty, który po śmierci rodziców nie tylko nie będzie potrafił się samozdefiniować, ale i przez polityczne konflikty narazi się na kłody obcych przeświadczeń. Mimo to Ramen. Smak wspomnień nie staje się ani razu tandetnym elementarzem, wiedzę o kulturowych odmiennościach podając jednocześnie z sosem sojowym, ale i bez konieczności jedzenia pałeczkami. Dla dociekliwych czym jest tytułowy mistyczny ramen jednak kilka słów wyjaśnienia.
Ramen to nie rosół z jajkiem, ani bananowa opcja jedzeniowa studentów kulturoznawstwa. W swojej filmowej istocie stanowi prędzej familijny smak babcinych pierogów i tulących umęczonych rączek. Smak tęskny, odległy i niezależnie od usilnych starań wcale niewracający, bo powiązany z naturalnym szykiem cudzego obracania w garze, mimo to funkcjonujący w mózgu w tej nieświadomie idealizowanej, niezmienionej formie. Eric Khoo, rozumiejący kuchnię pewnie bardziej niż matrycę filmową, w dyletanckich portretach trafnie zawiera kulinarną refleksję o sensorycznej sile wspomnień. Ich moc promieniuje nie tylko na pustożołądkowe smutki, ale i podejmowane decyzje, potrzebę chronologicznego odcisku i próby odzyskania tej bezpiecznej, odległej przestrzeni. Z fetyszyzowanego jedzenia wyciska esencjonalną tęsknotę, tworząc z niego konstrukt dużo bardziej emocjonalny, bogaty w wewnętrzne niemożliwe do zdefiniowania sensy. Ramen. Smak wspomnień smakuje odkopywanym dziedzictwem, pomostem do niedosięgalnej dotąd sfery rodzinnej przeszłości. W amatorskich zagrywkach w miarę przeżuwania reżyser ukazuje słodkie retrospekcje rozbudowujące konteksty, samemu bohaterowi pozwalając spojrzeć wgłąb, zanurzyć się w specyficzną uczuciowość niezręcznych małostek zmarłych rodziców. W tej próbie odzyskania przeszłości dużo bardziej niż własne wydawanie przydatna okazuje się garść odnalezionych przepisów, wymuszająca łezki zarówno bohaterów jak i widzów i narzucająca oczywiste skojarzenia z babcinym talerzem żurku, który zawsze okazuje się tym „najepszym na świecie daniem”.
Mimo wielu stylistycznych wad, polsatowej realizacji i częstego dziecinnego upraszczania nie sposób Ramenu(…) nie darzyć ciepłem za jego własną, babcinie bezinteresowną ciepełotę rozgrzewającego rosołu (czy, jak kto woli, ramenu). W niedoskonałej ckliwości filmu Khoo trudno bowiem nie znaleźć reżyserskiej potrzeby i stałej tęsknoty objawiającej się w małości, której dziedzictwo odciska się najbardziej niespotykanym katharsis. Wobec tego Ramen. Smak wspomnień okazuje się nabazgranym pierwszym rysunkiem malutkiego synka, w którym tyle samo nieudanego postarania, co szczerej miłości. Taki to tylko na lodówce zawiesić.