Międzypaństwowe koneksje widać nie tylko w ilości pieniędzy, jakie w rozwój japońskiej sztuki filmowej pompuje Francja, ale wyczuć je można też w umiłowaniu ekranowego milczenia i małości. Autorskie ikony francuskiej reżyserii to również w końcu ludzie zamykający swoich bohaterów w trzech ścianach, z czwartej zwykle czyniąc społeczny konflikt, o którym ci debatowali dla uciechy fanatyków scenopisarskiego rzemiosła. I tak jak deklaratywne były dialogi Rohmerowskich protagonistów, którzy dusili się bagażem własnych emocji aż do pewnych kluczowych momentów wyjścia poza międzyludzki komfort, tak Japonia często decydowała się tego wystrzału nie wprowadzać lub chociaż nie pokazywać bezpośrednio. W Prawdzie Koreeda zdaje się stawać jakby w pół drogi, utrzymując nas w wiecznym zawieszeniu pomiędzy bolesną prawdą, kłamstwem a ciszą.
Nie da się jednak uciec od wrażenia, że Prawda to wybitnie ”wakacyjny” film dla reżysera; stanowiska i diagnozy zastępuje tutaj ciekawość funkcjonowania w wielokulturowym tyglu. Z okazji wydania książki ikony francuskiego aktorstwa, w odwiedziny przyjeżdża jej córka, mieszkająca wraz z mężem w Nowym Jorku – w tych rolach pojawiają się kolejno Catherine Deneuve, Juliette Binoche i Ethan Hawke, ustanawiający już na etapie samego castingu wyraźny charakter filmu. Koreeda nie jest bowiem zainteresowany pisaniem na nowo swoich bohaterów, woli raczej przelać w zarysowane aktorskimi dekadami figury energię do kolejnych zderzeń. Deneuve będzie więc przerysowaną, egoistyczną ikoną, Binoche samowystarczalną self-made woman, Hawke z kolei wyciągniętym wprost z Linklatera poczciwym nieudacznikiem. Tak proste scenariuszowe modele Koreeda będzie jednak w stanie ograć z właściwą mu wrażliwością, oddając każdej momenty najszczerszego człowieczeństwa, błyszczącego w najmniejszych dialogowych momentach. Komiksowe charaktery stopniowo rozwijają się w przepełnioną życiem prawdę, manifestowaną z podobną mocą w zakrapianych dyskusjach, co samotnych spacerach, jak zresztą przystało na dystyngowane kino rozliczeniowego dialogu. Momenty charakterologicznych zderzeń nie okażą się tu zwykle jednak aż tak jednoznaczne; racje, za którymi przeważnie będzie szedł ból i próba samooczyszczenia, przemykać będą raczej podskórnie. Argumenty, zarówno to niewypowiedziane, co ukryte pod niewystarczającymi słowami, dochodzą w Prawdzie do bohaterów i widzów dopiero po chwili na ciszę. W obliczu tych starć film Koreedy pączkuje w opowieść o nieokiełznanej mocy słów i terapeutycznej sile przemilczania.
Koreeda jednak do niemalże dokumentalnego naturalizmu człowieka musi dodać szczyptę iluzji, zabarwiającej jego filmową codzienność ulotną baśniowością. Tu były mąż aktorki funkcjonuje w rodzinnej świadomości pod postacią wielkiego żółwia, tu wyraźne wspomnienia ewoluują w inne, dopisane życiem teraźniejszym. Najwięcej jednak magii Koreeda zostawia w samym kinie, którego przecież od zawsze esencją było oksymoronowe kłamstwo: ruchomy obraz. Film, nad którym podczas pobytu córki pracuje postać Deneuve to grafomańskie science-fiction o kobiecie, która dla zachowania życia przebywa w kosmosie, ale z obowiązku zaspokojenia własnych uczuć od czasu do czasu pojawia się na ziemi, żeby spędzić czas z dorastającą córką. Ta druga, wewnątrzfilmowa narracja szybko okazuje się splatać z pierwszą, główną, gdy kolejne rodzinne kolacje odsłaniają przeszłość relacji, tonącej przecież w zaniedbaniu i nieobecności. Tak proste, balansujące na granicy kiczu zabiegi Koreeda będzie stosował zresztą nagminnie, zawsze z korzyścią dla szczerości swoich historii, prawiąc przy tym cichą lekcję o znajdywaniu okruchów poezji w codzienności.
Nie jest to jednak historia o brudach, których nikt nigdy nie próbował wyprać, o pogodzeniu się z dyskomfortem stabilności, na który nie mamy wpływu, o zaschniętych w gardle próbach protestu. Te rzeczy dla bohaterów już minęły. Reżyser pozbawia nas więc śmietanki międzyludzkiego dramatu, pozbawia nas też przeważnie możliwości zauważenia jego efektu. Te kwestie twórcy w ogóle nie interesują. O czym więc będzie Koreedowska Prawda? O trudnościach rozliczeń z przeszłością? O próbie wybaczenia i powiedzenia „przepraszam”? Może w końcu o tym, że zmiany nie da się oprzeć na rozpamiętywaniu? Paradoksalnie, o wszystkich tych rzeczach, które symultanicznie będą dzwonić sprzecznością w naszych głowach, a ustaną dopiero w obliczu propozycji reżysera, wypowiedzianej w jednej ze scen ustami postaci Deneuve: „Prawda nie ma w sobie nic fascynującego”. I to, dla europejskiej percepcji zbrodni i kary, wyda się największą ekstrawagancją, na jaką kino rodzinnego rozliczenia będzie mogło się kiedykolwiek zdobyć. A potem nagle przestanie.