Power wygląda na pierwszy rzut oka jak adaptacja powieści graficznej. Nie tylko pod względem samej fabuły, ale również jeśli chodzi o sposób komponowania kadrów. Film powstał jednak na podstawie oryginalnego scenariusza Mattsona Tomlina. A kolejny projekt, w jaki jest zaangażowany jako scenarzysta, to znajdujący się w fazie produkcji The Batman z Robertem Pattinsonem w roli głównej. Warto więc przyjrzeć się temu, jak Tomlin tworzy charaktery postaci i rozwija relacje pomiędzy nimi. Bo to wychodzi mu o wiele lepiej niż tworzenie przekonującego świata i oryginalnej historii superbohaterskiej. Fabuła skupia się na losach trójki bohaterów – policjanta Franka, nastolatki Robin i byłego żołnierza Arta. Ich drogi przecinają się, gdy w Nowym Orleanie zaczynają być rozprowadzane pigułki uruchamiające w ludziach niezwykłe zdolności. Haj trwa zaledwie kilka minut, ale oczywiście wiele osób wykorzystuje to w celu złamania prawa. Bohaterowie odkrywają, że to większa operacja związana z eksperymentami medycznymi, wkrótce mająca się przenieść na cały świat.
Film Joosta i Schulmana korzysta z wtórnych rozwiązań, które kino zdążyło już przeżuć i wypluć. Korupcja wśród przedstawicieli prawa, ostatni sprawiedliwy policjant działający na własną rękę, twardziel skrzywdzony przez system i czarnoskóra nastolatka rozprowadzająca narkotyki, bo brak perspektyw. Power to b-klasowe kino z ludźmi posiadającymi chwilowe supermoce pochodzące od zwierząt. Nikt nie będzie tłumaczył szczegółów istnienia takiej rzeczywistości – musi nam wystarczyć, że to jakieś eksperymenty i zabawy z ewolucją. Jak to w produkcjach Netflixa bywa, do bezpretensjonalnej rozrywki twórcy chcą dorzucić również kontekst społeczny. Objawia się to w rapie Robin, która w ten sposób komunikuje to, co jej leży na sercu. To też może być moc wykorzystywana przeciwko systemowi. Jesteś młoda, czarna. Jesteś kobietą. Tak zaprojektowano ten system, by cię wchłonął. Znajdź to, w czym jesteś najlepsza i doprowadź do perfekcji. – jak widzicie w filmie są jakieś godne zapamiętanie słowa mogące nawet okazać się dla kogoś inspirujące.
Gatunkowo to przecież nie dramat społeczny, a kino akcji z wątkami science-fiction. Potencjał pomysłu został zmarnowany głównie pod względem widowiskowości. Film jest efekciarski, ale sceny konfrontacji nużą. Zabrakło większej kreatywności przy ukazywaniu kolejnych supermocy, a bohaterowie raz za razem uciekają, aby po chwili błyskawicznie zlikwidować przeciwników. Większość akcji toczy się w zamkniętych pomieszczeniach lub nocą przy neonowym oświetleniu. Starciom towarzyszy dynamiczny montaż – zapomnijcie o imponującej choreografii znanej z Johna Wicka lub Atomic Blonde. Całość stoi w rozkroku pomiędzy superprodukcją opierającą się na efektach specjalnych, a kameralną produkcją o walce z przestępczością.
Nawet najgorszy film można uratować dobrze napisanymi relacjami między postaciami. Najlepsze sceny to te, kiedy akcja chociaż na chwilę się zatrzymuje, a bohaterowie mogą ze sobą wymienić kilka zdań. Choć znajomość Arta i Robin jest dosyć problematyczna z powodu przemocowego początku, przez co przypomina to trochę później syndrom sztokholmski. Pomimo tego niefortunnego rozwiązania dialogi pomiędzy bohaterami są żywe i szkoda jedynie, że Frank i Art mają ze sobą tak mało interakcji. Inaczej sprawa ma się z czarnymi charakterami, którzy zostali najwyraźniej wyjęci z listy najbardziej sztampowych filmowych złoczyńców – korporacyjna zła pani w eleganckich ciuchach i pozer zajmujący się dystrybucją pigułek (ksywka Biggie, więc sami zgadnijcie, co się z nim dzieje po zażyciu).
Pomaga wyluzowana obsada i mam tutaj na myśli Josepha Gordona-Levitta i Dominique Fishback. To oni odpowiadają za większość scen humorystycznych, podczas gdy na barkach Jamiego Foxxa spoczywa ciężar dramatyczny filmu. Ten cały dramatyzm wydaje się być zbędny, tym bardziej że Art jest właściwie nieco bardziej ludzkim odpowiednikiem Davida z Gościa, zafiksowanym po prostu na innym celu. Duet reżyserski próbuje nietypowo zaaranżować niektóre sceny, choć żadna z nich nie pozostaje na dłużej w pamięci. Jedna z dłuższych sekwencji akcji rozgrywa się niewyraźnie w tle, podczas gdy na pierwszym planie oglądamy cierpienie bohaterki po zażyciu pigułki. Zawodzą efekty specjalne, wyglądające jak z produkcji sprzed kilkunastu lat. Wiele rzeczy można było pokazać w bardziej ciekawy sposób, posiłkując się efektami praktycznymi zamiast animacji komputerowych.
Power zupełnie nie sprawdziłoby się w kinie, gdzie wielki ekran jeszcze bardziej uwydatniłby niedostatki wizualne. Takie propozycje zazwyczaj przepadają wśród wielu podobnych filmów. W tym przypadku twórcy bardzo odtwórczą historię o wzrastającej przestępczości chcieli urozmaicić wątkiem superbohaterskim. Robi się to jednak niezbyt interesujące, gdy zamiast efektownych konfrontacji lub dobrze zarysowanych charakterów postaci jedyną istotną rzeczą pozostaje to, czy zdążą przegryźć pigułkę. Wygląda na to, że duetowi reżyserskiemu, podobnie jak w filmie, mocy starczyło tylko na krótkotrwałe atrakcje.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe/Netflix
Zupełnie nie wiedziałem, że coś takiego powstaje. Nawet zapowiedzi nie widziałem. Trzeba będzie zobaczyć i sprawdzić samemu.
Dla mnie najgorszy był wątek raperski Robin. Ja wiem że chodziło że przekaz że każdy z nas ma moc i może być super bez supermocy i pigułek itd ale to było tak żałośnie wciskane że autentycznie chciało mi się śmiać.
Co do wizualnej strony to wygląda tak jakby cały budżet i czas ekipy od CGI poszedł na ostatni akt filmu. Na całą resztę zabrakło czasu i kasy. Ale wizualnie (poza CGI) film wygląd bardzo dobrze w szczególności że większość scen dzieje się w nocy
Mam wrażanie że ostatnio Netflix stara się wyjść z dołka słabszych filmówi i jako że nie traci już takich pieniedzy na licencje bo sporo stracili na rzecz innych platform to dają o wiele więcej na obsadę ale zapominają że jak scenariusz jak gówniany, a reżyser też nie ma wizji i umiejętności to niestety nic ciekawego z tego nie wyjdzie. A szkoda bo to kolejny dobry pomysł jak np Old Guard który nie wyszedł