Czarny na poziomie zawodowym jest już w życiu ustawiony całkiem nieźle. Czarujący prawnik, jeździ całkiem niezłą furą, dobrze zarabia i bawi się życiem. Formą jego zabawy jest aplikacja randkowa i wspomniany wcześniej alfabet, według którego kompletuje wspomniany wcześniej alfabet męskiego łowcy. Słowem, zbiera się w nim kilka stereotypów warszawskiego króla życia. Do jednej kobiety ma jednak słabość, która objawia się w wyższych przecież od przygodnego seksu relacjach przyjacielskich. Z Olgą jest bowiem na dobre i na złe, jest jej powiernikiem, a także nigdy nie doprowadza ich wspólnych stosunków do przedmiotowości wspomnianej wcześniej. Punkt wyjścia jest więc dobry, aby pójść z nim w wiele stron. Opowiedzieć o prawdziwym celu jego życia, o tym jak pojmuje miłość i czym dla niego jest w istocie czy spróbować sprzedać satyrę na tego typu postępowanie.
Wspomniane drogi nie zostają jednak wykorzystane, co sprawia, że bohater jest najważniejszą, unaocznioną najbardziej przywarą tej historii. Trudno w nim znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia dla widza, który mógłby sprawić, że zaangażujemy się w historię. Po pierwsze gość jest bardzo antypatyczny, nie potrafi wzbudzić zbyt wielu pozytywnych emocji. Druga sprawa to fakt, że absolutnie nic, poza hedonistycznymi pasjami o nim nie wiemy. To pierwszy i jedyny plan większości emocji. Żadnych innych wymiarów, wydarzeń mających wpływ na jego i nasze przeżycia. Pokolenie Ikea jest niesamowicie wręcz płytkie na każdym poziomie.
Chciałoby się powiedzieć, że powyższe cechy wynikają z faktu, iż, odtwarzając w głowie głos Piotra Czai można powiedzieć, co takimi literami z tego filmu bije. Problem w tym, że elementy satyry są również schowane na tyle głęboko, że średnio widoczne. Większość niezbyt wyszukanego żartu nie ma tu puenty, drugi plan robi za podpórkę do ich wprowadzania, a kolejne wydarzenie nie pchają do przodu akcji. Akcji, bo o fabule mówić jeszcze trudniej. Wszystko co widzimy na ekranie ma dociągnąć do jednego, mocno przewidywalnego i dość tanio podsumowanego końca.
Duże nazwiska, które trafiają tu na plakat i drugi plan nie mają znaczenia, bo liczy się tylko Bartosz Gelner i Michalina Olszańska. Ta para akurat jest niezła, z niezbyt wyszukanego materiału potrafi wyciągnąć zarówno niezbędną dla tej relacji chemię, jak i kilka naprawdę zabawnych dialogów. Biorąc pod uwagę dorobek aktorski, szczególnie żeńskiej części tej pary, w którym padają nazwiska Holland czy Smoczyńska, nie można dopisać ról do czołówki dokonań, jednak są wyraźną jasną stroną tej produkcji. Jedną z niewielu.
Pamiętam pokaz prasowy tego filmu, który zaszczycił swoją obecnością reżyser. Dawid Gral powitał wszystkich obecnych i zaapelował o obiektywne recenzje. Jako że zawsze lubię wspomnieć, jak uwielbiam tego typu oksymoron, odniosę się do niego jeszcze raz. Sztuka, zarówno filmowa jak i każda inna, nad obiektywizm powinno jednak przekładać bezkompromisowość. Dlatego też, próbując bronić film takimi apelami, reżyser zawsze strzeli sobie w stopę i pokaże pewnego rodzaju niepewność. W głowie, słysząc o obiektywnych recenzjach próbuje sobie stworzyć obraz przeciwstawny, obiektywnego filmu. Wyglądałby on mniej więcej tak, jak klopsiki z Ikei. Zjadliwy, bardzo tani, jednak kulejący jeśli chodzi o wartości odżywcze. Nie są to wartości, o które kino powinno się zabijać.