Ryan Reynolds ewidentnie się w sobie zakochał. A może nie tyle w sobie, ile w swoich bohaterach. Niemających jego twarzy śmieszkach, dzięki którym może poszaleć. Dlatego też zapowiedzi detektywa Pikachu były naprawdę zabawne i oryginalne. Na tyle, że film ten mógł rzeczywiście sprawić, że emocje na seansie wywoła coś więcej niż nutka wstydliwej nostalgii. Wyszedł jednak z tego kolejny po Deadpoolu 2 ekranowy przykład na to, że te role Reynoldsa są fajne i śmieszne na promocję, ale pełnego metrażu nie uciągną. Choć tutaj główne grzechy filmu leżą gdzie indziej.
Powiedziałem zwyczajny i powtórzę to słowo jeszcze parę razy w tym tekście, ponieważ najlepiej oddaje to, jakim filmem jest produkcja Roba Lettermana. Ma te pokemony, ma budżet, jakiego wcześniej te stworki nie dostały i ma Ryana Reynoldsa, który sprzeda to wszystkim. Nie ma jednak choćby pół oryginalnego pomysłu, który byłby w stanie tej produkcję jakoś ubarwić. Spójrzmy na przykład na fabułę. To tak do bólu sztampowa intryga kina familijnego, że wcale nie wypadłaby gorzej, gdyby ktoś dał mnie napisać do niej dialogi. Wiedziałbym co gdzie i kiedy zrobić ma każda postać, bo widziałem to już tysiące razy. Dorzućmy do tego twisty, które co chwila rzucają nam nowe światło, by po chwili wrócić do poprzedniego i tak na przemian. Mamy dopełnienie najbardziej sztampowego ze sztampowych filmów przygodowych.
Tu jednak dzieje się jeszcze jakaś akcja. Czasem nasz detektyw musi komuś uciec, z kimś zawalczyć, czasem coś się wali i wybucha. O ile pierwsza z wymienionych na samym początku jest sekwencją jeszcze pomysłową i dającą nadzieję, tak cała reszta dużych momentów tego filmu to już tylko pozorna efektowność. Mimo że dużo się dzieje, to jednak aby to ładnie opisać, muszę znaleźć kolejny już synonim słowa sztampa. Niech więc będzie, że sceny akcji w tym filmie raczej nie wychodzą poza schemat. I to ten gorszy, ten transformerowy.
Najwięcej pozytywów produkcji uda się jednak znaleźć, mówiąc o bohaterach. Główna ekipa potrafi lśnić w relacjach między sobą. Trudno nie odnieść wrażenia, że dobierając casting, producenci chcieli przypomnieć nam wyglądem aktorów ekipę Asha (dziewczyna ma oczywiście Psyducka) z kreskówki, ale na szczęście nie to stanowi o ich ekranowej sile. Pikachu, Tim i Lucy tworzą łatwą do polubienia pakę, która trzyma nas przy tym filmie do samego końca i naprawdę pozwala się nieźle bawić. Nawet w wieku lat 25 czy więcej. Cała reszta jest już bowiem przeznaczona dla siedmiolatków.
Design Pokemonów wyraźnie stawia tutaj na uroczość, dlatego też trudno jest się do czegoś przyczepić. Malutkie i najbardziej znane gwiazdy w stylu Bulbasaura czy Cubone’a wyglądają świetnie, a i Pikachu dobrze czuje się w roli gwiazdy wizualnej filmu. Oprócz tego zdziwiło mnie mocno, jak bardzo grzeczna jest to produkcja. Ci, którzy nazwisko Reynoldsa zaraz skojarzą z Wadem Wilsonem i zaczną oczekiwać filmu podobnego w tej materii, srogo się rozczarują. Pikachu Detektyw rzuca w filmie jeden sprośny żart i wcale nie jest on śmieszny. Na szczęście jednak spod spętanych zwyczajnością piór scenarzystów wyszło parę zabawnych tekstów w granicach dobrego smaku.
Finał filmu prawdopodobnie miał być sporym szokiem i rozwiązaniem, którego nikt nie mógł się spodziewać. Im dłużej jednak o nim myślę, tym bardziej mam wrażenie, że scenarzyści najbardziej skupili się na wcześniejszym jego ukrywaniu. A było to chowanie zdecydowanie na siłę, co jeszcze bardziej uwypuklą kolejne seanse. Nie wiem jednak, czy będę się na nie bardzo śpieszył (chyba że z ciekawości jak wypada Maciej Stuhr w rodzimej wersji), bo nie mam jeszcze dzieci, które mogłyby się na nim świetnie bawić. Dla mnie Pokemon: Detektyw Pikachu jest filmem najzwyczajniejszym ze zwyczajnych. I jest to jedyne, czego bym się po nim nie spodziewał.