Plażowy haj (The Beach Bum) | 19. MFF Nowe Horyzonty

Pozornie mogłoby się wydawać, że wraz z postawieniem pierwszego kroku na planie Spring Breakers awangardowe korzenie Harmony’ego Korine’a na dobre uległy mainstreamowej próchnicy. Pozory potrafią jednak mylić. Reklamowany cukierkowymi buźkami wschodzących gwiazdek amerykańskiego kina popularnego i sloganami zapowiadającymi „najlepszą imprezę wszech czasów” film okazał się bowiem szydzić z dekadenckich skłonności młodych Amerykanów, posługując się przy tym niejednokrotnie wulgarnym acz niezwykle celnym językiem autorskiej odmiany krytyki dokonywanej poprzez afirmację. Spring Breakers było więc niejako dwoma filmami jednocześnie: z jednej strony doskonale sprawdzało się jako party movie, ciesząc przelotne spojrzenia przypadkowych gapiów barwnymi zdjęciami Benoît Debie’ego, a z drugiej podejmowało iście kontestacyjną retorykę, dokonując bezlitosnego ataku na wszystkie instancje amerykańskiej tożsamości wspólnotowej.

fot. kadr z filmu The Beach Bum

fot. kadr z filmu The Beach Bum

Ten swoisty dualizm tekstu, którego wcześniejszej twórczości Korine’a raczej brakowało z racji jej wyraźnie określonej, dzikiej, awangardowej formy, otworzył nowy etap w karierze reżysera, posiadającego odtąd ewidentne ambicje do korzystania ze struktur filmowego topu w celu ich bezkompromisowego obnażania i obśmiewania. Kolejną istotną przystanią tej artystycznej podróży w nieznane miało być z kolei The Beach Bum, które ponownie splotło jego losy ze śmietanką (tym razem rosłej już) hollywoodzkiej elity aktorskiej (m.in. Matthew McConaughey, Isla Fisher, Jonah Hill i prywatnie dobry znajomy Korine’a – Snoop Dogg). Oczekiwania względem tego filmu wyrażano natomiast najczęściej poprzez pryzmat recepcji Spring Breakers, wobec czego w „zgrabnie” przetłumaczonym na język polski tytule Plażowy haj spodziewano się przynajmniej powtórki z wątpliwej „rozrywki”. Korine jednak raz jeszcze zagrał wszystkim na nosach, przypominając o kolejnej, niewątpliwie nierozłącznej cesze własnego stylu – tendencji do bezbeckiego jajcarstwa.

fot. kadr z filmu The Beach Bum

fot. kadr z filmu The Beach Bum

The Beach Bum można by określić mianem luźnej, mainstreamowej parafrazy prawdopodobnie najbardziej wulgarnego filmu Korine’a, jakim jest Trash Humpers. Oznacza to tyle, że ponury i w pewien sposób krytyczny humor charakteryzujący wspomniane Spring Breakers ustępuje tu miejsca absolutnie zgniłemu, parszywemu komizmowi niskich lotów, który w ostateczności staje się celem samym w sobie. Historia wiecznie zaćpanego pisarzyny (Matthew McConaughey), żyjącego z pieniędzy żony-miliarderki (Isla Fisher), polega w zasadzie na odbijaniu się od coraz bardziej absurdalnych sytuacji i ekscesów, tłumaczonych przede wszystkim zielarskimi ciągotkami głównego bohatera. Brzmi jak naprawdę nieśmieszny, normicki i przestarzały żart o „odpałach po zielsku”? Być może, ale Korine nic sobie z tego nie robi.

Zobacz również: Czerwony karzeł Astera. Kilka słów o Midsommar. W biały dzień

Wywołanie przed szereg Trash Humpers nie jest jednak pustą referencją. Prócz podobnie wyrażanej wrażliwości komicznej Korine’a, jest The Beach Bum tożsame z powyższą produkcją również na poziomie konstrukcji, co przejawia się nie tylko w strukturalnej i narracyjnej epizodyczności (zaledwie zręby logiki przyczynowo-skutkowej), ale także w kompozycji niektórych scen, wyjawiających wręcz bezpośrednią inspirację estetycznymi dokonaniami zamaskowanych kloszardów (m.in. scena ślepego pedałowania w monumentalnych rozmiarów masce na dziecięcym rowerku). Uprawnione zdaje się zatem stwierdzenie, że oba te filmy stanowią najczystszy wyraz autorskiej specyfiki twórczej amerykańskiego reżysera; są w pewnym sensie filmami tworzonymi „do szuflady” lub – co ma lepsze przełożenie – notatkami pochodzącymi z najbardziej perwersyjnych skrawków umysłu i zapisanymi niechlujną ręką na ściance brudnej toalety nowojorskiego metra. Nie każdy jest w stanie rozczytać te bazgroły, nie każdy potrafi rozkoszować się nimi tak jak sam autor. Nie dla ich oczu były one jednak pisane.

fot. kadr z filmu The Beach Bum

fot. kadr z filmu The Beach Bum

Ta egoistyczna i autotematyczna wręcz optyka The Beach Bum kontrastuje jednak z rzeczywistą skrajnością perwersji eksponowanego komizmu. Jest on bowiem najzwyczajniej w świecie „bezpieczny” i zdecydowanie bardziej przystępny dla przeciętnego widza niż jego odpowiednik w Trash Humpers. Czy więc w ten oto sposób Korine dokonał swoistej autocenzury, spróchniał pod wpływem mainstreamu i począł maskować kompromis pod płaszczykiem perwersji? Istnieje takie ryzyko, ale jest zbyt wcześnie, aby w tym temacie wypowiadać ostatnie słowa. Fakt faktem lekkość narracji, operatorska wrażliwość i fabularna frywolność dobitnie ukazują, że Korine wciąż czerpie sporo frajdy z testowania granic pojemności kina głównego nurtu i choć w tym przypadku zaniechał podejmowania drugiej, głębszej strony intertekstualnego medalu, to nadal pozostaje wierny własnej wizji kina. Kina obrzydliwości i brutalnej szydery.

Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

Redaktor

Najbardziej tajemniczy członek redakcji. Nikt nie wie, w jaki sposób dorwał status redaktora współprowadzącego dział publicystyki i prawej ręki rednacza. Ciągle poszukuje granic formy. Święta czwórca: Dziga Wiertow, Fritz Lang, Luis Bunuel i Stanley Kubrick.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?