Ten swoisty dualizm tekstu, którego wcześniejszej twórczości Korine’a raczej brakowało z racji jej wyraźnie określonej, dzikiej, awangardowej formy, otworzył nowy etap w karierze reżysera, posiadającego odtąd ewidentne ambicje do korzystania ze struktur filmowego topu w celu ich bezkompromisowego obnażania i obśmiewania. Kolejną istotną przystanią tej artystycznej podróży w nieznane miało być z kolei The Beach Bum, które ponownie splotło jego losy ze śmietanką (tym razem rosłej już) hollywoodzkiej elity aktorskiej (m.in. Matthew McConaughey, Isla Fisher, Jonah Hill i prywatnie dobry znajomy Korine’a – Snoop Dogg). Oczekiwania względem tego filmu wyrażano natomiast najczęściej poprzez pryzmat recepcji Spring Breakers, wobec czego w „zgrabnie” przetłumaczonym na język polski tytule Plażowy haj spodziewano się przynajmniej powtórki z wątpliwej „rozrywki”. Korine jednak raz jeszcze zagrał wszystkim na nosach, przypominając o kolejnej, niewątpliwie nierozłącznej cesze własnego stylu – tendencji do bezbeckiego jajcarstwa.
The Beach Bum można by określić mianem luźnej, mainstreamowej parafrazy prawdopodobnie najbardziej wulgarnego filmu Korine’a, jakim jest Trash Humpers. Oznacza to tyle, że ponury i w pewien sposób krytyczny humor charakteryzujący wspomniane Spring Breakers ustępuje tu miejsca absolutnie zgniłemu, parszywemu komizmowi niskich lotów, który w ostateczności staje się celem samym w sobie. Historia wiecznie zaćpanego pisarzyny (Matthew McConaughey), żyjącego z pieniędzy żony-miliarderki (Isla Fisher), polega w zasadzie na odbijaniu się od coraz bardziej absurdalnych sytuacji i ekscesów, tłumaczonych przede wszystkim zielarskimi ciągotkami głównego bohatera. Brzmi jak naprawdę nieśmieszny, normicki i przestarzały żart o „odpałach po zielsku”? Być może, ale Korine nic sobie z tego nie robi.
Wywołanie przed szereg Trash Humpers nie jest jednak pustą referencją. Prócz podobnie wyrażanej wrażliwości komicznej Korine’a, jest The Beach Bum tożsame z powyższą produkcją również na poziomie konstrukcji, co przejawia się nie tylko w strukturalnej i narracyjnej epizodyczności (zaledwie zręby logiki przyczynowo-skutkowej), ale także w kompozycji niektórych scen, wyjawiających wręcz bezpośrednią inspirację estetycznymi dokonaniami zamaskowanych kloszardów (m.in. scena ślepego pedałowania w monumentalnych rozmiarów masce na dziecięcym rowerku). Uprawnione zdaje się zatem stwierdzenie, że oba te filmy stanowią najczystszy wyraz autorskiej specyfiki twórczej amerykańskiego reżysera; są w pewnym sensie filmami tworzonymi „do szuflady” lub – co ma lepsze przełożenie – notatkami pochodzącymi z najbardziej perwersyjnych skrawków umysłu i zapisanymi niechlujną ręką na ściance brudnej toalety nowojorskiego metra. Nie każdy jest w stanie rozczytać te bazgroły, nie każdy potrafi rozkoszować się nimi tak jak sam autor. Nie dla ich oczu były one jednak pisane.
Ta egoistyczna i autotematyczna wręcz optyka The Beach Bum kontrastuje jednak z rzeczywistą skrajnością perwersji eksponowanego komizmu. Jest on bowiem najzwyczajniej w świecie „bezpieczny” i zdecydowanie bardziej przystępny dla przeciętnego widza niż jego odpowiednik w Trash Humpers. Czy więc w ten oto sposób Korine dokonał swoistej autocenzury, spróchniał pod wpływem mainstreamu i począł maskować kompromis pod płaszczykiem perwersji? Istnieje takie ryzyko, ale jest zbyt wcześnie, aby w tym temacie wypowiadać ostatnie słowa. Fakt faktem lekkość narracji, operatorska wrażliwość i fabularna frywolność dobitnie ukazują, że Korine wciąż czerpie sporo frajdy z testowania granic pojemności kina głównego nurtu i choć w tym przypadku zaniechał podejmowania drugiej, głębszej strony intertekstualnego medalu, to nadal pozostaje wierny własnej wizji kina. Kina obrzydliwości i brutalnej szydery.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe