Ja należę do grupy dziwaków, która twierdzi, że muzyka narodziła się dopiero w 1965 roku. Konkretnie po premierze płyty The Piper at the Gates of Dawn grupy Pink Floyd. Nie zmienia to faktu, że jak ktoś wykorzysta Beatlesów czy inne The Who w odpowiednim celu to tego nie docenię. Tak jest z Ostatniej nocy w Soho. Od razu po wyjściu z kina włączyłem jakąś playlistę z klasycznym rockiem, a w pociągu do domu zapętlałem utwór Downtown w wykonaniu Ani Taylor-Joy. Film opowiada o Eloise, która wyrusza do Londynu, by podjąć studia z projektowania mody. Natomiast jest jeden problem – dziewczyna nie czuje tego całego życia studenckiego, a koleżanki jej dokuczają. Brzmi to jak typowa sztampowa historia, nieprawdaż? Eloise przeprowadza się z akademika do domu pewnej starszej pani. Podczas pobytu zaczyna śnić i przeżywać wydarzenia, które miały miejsce w latach 60. Konkretnie poznaje historie Sandie, młodej dziewczyny, która chce zabłysnąć jako wokalista.
Muszę przyznać, że naprawdę dawno nie bawiłem się tak dobrze na horrorze. Cały klimat, otoczka tych lat 60. wszystko przypominało mi pewien film. Nosił on tytuł Cruella. Do pewnego momentu miałem w głowie – hej? A to nie miał być przypadkiem horror? Początek filmu ciągnie się jak ser szwajcarski, przez to strasznie wolno się rozkręca. Natomiast gdy już dojdzie do pewnego momentu to po prostu zaczyna dziać się magia. Thomasin McKenzie wypada nieziemsko w swojej roli, podobnie jak Anya Taylor-Joy. Co do McKenzie miałem naprawdę spore oczekiwania, gdyż jej rola w Jojo Rabbit była nie do opisania, natomiast po Ance wiedziałem, że się nie zawiodę i tak też było.
Edgard Wright użył tutaj podobnego zabiegu co Ridley Scott w Ostatnim pojedynku, gdyż widzimy historie z kilku punktów widzenia. Nie będę się nad tym zbytnio rozwodzić, gdyż nie chcę Wam spoilerować filmu. Dodatkowo pod koniec otrzymujemy świetny zwrot akcji, którego jednak mogliśmy się domyśleć. Praca kamery oraz montaż wypadają wręcz fantastycznie. Nie jestem fanem tzw. łączenia światów, gdyż nie ukrywam – nieprzyjemnie mi się to ogląda. Tutaj tak nie jest, gdyż wszystko wygląda naturalnie.
Jednak nie jest to rzeka, która płynie jedynie miodem i mlekiem. Fani klasycznego horroru się tutaj raczej nie odnajdą, a i tak jak mówiłem – sama fabuła się dość długo rozkręca. Dodatkowo, gdy już otrzymaliśmy te sceny, które miały nas wystraszyć to dostawałem napadu śmiechu. Są one bardziej komiczne, aniżeli przerażające, ale może po prostu jestem już na to wyczulony. Rozczarowało mnie także zakończenie filmu, gdyż jest bardzo trywialne. Ale tak jak mówiłem – nie zamierzam nikomu spoilerować tej niesamowitej przygody.
Edgar Wright ma na swoim koncie niesamowite tytuły. Baby Driver, Hot Fuzz – Ostre psy czy Wysyp żywych trupów. Do tej ekipy dołącza Ostatniej nocy w Soho. Jeśli spodziewacie się tutaj typowego horroru, w którym leje się krew hektolitrami to nie ten adres. Produkcja ta, próbuje bardziej przeniknąć do widza, aniżeli dać mu screamery czy mordowanie z zimną krwią (chociaż sceny zabójstw też się w filmie znajdują). Mamy tutaj naprawdę świetny thriller psychologiczny, ze wspaniałą muzyką i fabułą. Thomasin McKenzi oraz moja ukochana Anya Taylor-Joy po raz kolejny mnie nie zawiodły.
Ilustracja wprowadzenia: kadr z filmu Ostatniej nocy w Soho