Charlotte Field to kobieta sukcesu. Ameryka może się cieszyć, że ma taką w swoich szeregach, w dodatku na bardzo poważnym stanowisku. Jest na tyle dobra, a przy okazji emanuje taką klasą, że Saul Goodman (chociaż przepraszam, tutaj tylko prezydent USA z nadzieją na powrót do kariery aktorskiej) widzi w niej swoją następczynię. Obok stoi on, Fred Flarsky, błyskotliwy dziennikarz, który w język się nie gryzie, a po stukających w klawiaturę palcach nie bije linijką. Pamięta tę kobietę z dzieciństwa, byli bowiem sąsiadami. Choć wydają się zupełnie Niedobrani, łączy ich coś więcej, niż tylko opiekuńcze podrygi polityczki. Sami wiecie, że skończyć się to może tylko w jeden sposób.
Jasne, komedia Jonathana Levine’a w żadnym wypadku nie jest wolna od klisz kina tego typu. Reżyser jednak doskonale zdaje sobie sprawę zarówno z blasków, jak i cieni swojego scenariusza, dlatego też mnóstwo czasu w tym filmie spędza na uwypukleniu tych pierwszych, jednocześnie przysłaniając maksymalnie to drugie. To jemu w dużej mierze główna para aktorska zawdzięcza takie pokłady sympatii, jakie dostaną od widzów w tym filmie. Relacja pomiędzy główną parą jest rewelacyjna, przesłodka i zabawna przede wszystkim dlatego, że nikt nie zapędza Rogena i Theron w te rejony, które wymagałyby wypchania ich poza aktorskie emploi. W pierwszej scenie wśród neonazistów widzimy typowego Setha Rogena, i typowego Setha Rogena żegnamy podczas napisów końcowych. Z podkreśleniem, że uroczego jak nigdy.
W komediach z ostatnich raz próżno poczucie humoru potrafiło jechać po bandzie, jednak rzadko zdarzały się przez to filmy błyskotliwe i zabawne. A z tym Levine w tym przypadku również dał radę. Niedobrani są wulgarni i potrafią pojechać po bandzie, a słodkość filmu nie wynika zupełnie z uroczych sytuacji. Mimo to jest to film naprawdę zabawny. Nawet jeśli granice dobrego smaku przekracza, to świetnie umieszcza to w kontraście między bohaterami na pierwszym i drugim planie. Najlepiej pokazać to na postaci schowanego za toną make-upu, będącego nie do poznania bardziej niż wtedy gry grał Golluma, Andy’ego Serkisa. Jego postać jest skorumpowanym bucem, którego drugim imieniem jest układ, ale film potrafi mieć do niego dystans i piętnować żartami tylko te cechy, które rzeczywiście na to zasługują.
Oprócz tego film jest naprawdę niegłupi i niesie za sobą sporo ciekawych prawd. Rzadko zdarza się, żeby był jakiś odkrywczy, ale ponownie jak jego pozytywni bohaterowie nie porzuca swoich ideałów przez cały seans. Zarówno w miłość, jak i przyjaźń głównego bohatera wplata drugie, polityczne i ideowe dno, które puentuje na dwóch frontach ostatnimi scenami. Dobrze jest rozegrana także inna kwestia, która w tego typu filmach zazwyczaj ostatnio męczy, czyli tona popkulturowych nawiązań. Często sypane sztuka dla sztuki, w filmie twórcy Pół na pół są po coś. Coś jak te rady wszystkich popkulturowych znawców, którzy polecą Wam jakiś film na skołatane serce. Dopóki nie obejrzycie, możecie pomyśleć – co mi pomoże jakiś film?- a potem oglądacie i okazuje się, że ten dziwny gość miał rację.
Fantastyczna scena, w której nasza główna para tańczy do It must have been love daje symboliczne narodziny. Narodziny nowej pary zupełnie znikąd, która może skraść wiele serc i sprawić że ten film będziemy wspominać i dorzucimy do wysokiej półki, na której leży Pretty Woman, Notting Hill czy Czas na miłość. I to nawet pomimo faktu, że wcale do tego nie aspirowała.