Kariera reżyserska Olivii Wilde i pierwszy pełny metraż pokazał, że możemy w niej upatrywać naprawdę utalentowanej twórczyni. Booksmart, w przeciwieństwie do Nie martw się, kochanie było dziełem, które w elemencie reżyserskim miało dużo wartości dodanej. To, co windowało film z prostej opowieści na klasowe i wyróżniające się coming-of-age, tutaj raczej dusi wszystko, co z tej historii można byłoby wyciągnąć. Wilde ewidentnie wrzuciła za dużo grzybów do tego barszczu, w dodatku żaden z nich nie był na tyle dobrze przygotowany, żeby mógł wybrzmieć samodzielnie. Przez to z thrillera, który przemyca interesujący komentarz na kilka bliskich dzisiejszemu społeczeństwu tematów, pozostaje wspomniana, średnio doprawiona zupa. Jak wspomniałem wcześniej, cały czas warto ją jednak zjeść.
Punkt wyjścia jest bowiem naprawdę interesujący. Zbiera w jednym filmie nieoczywisty romans, utopijną wizję świata, thriller z tajemnicą i feministyczny przekaz. Ten ostatni ma wybrzmieć z wcześniej wspomnianych elementów. Niestety, wszystkim można naprawdę bardzo wiele zarzucić, a sam wydźwięk jest na tyle prostolinijny, że nawet przy wybrzmieniu pozostałych elementów o niebo lepiej, finał byłby absurdalny. Ładny, dobrze nakręcony, technicznie wyniesiony na bardzo wysoki poziom, ale absurdalny. Każdemu z trzech wspomnianych elementów warto jednak poświęcić kilka słów.
Intryga w tym filmie ma ten problem, że jest zbyt słabo zarysowana. Nasza z pozoru idealna para zostaje przedstawiona w otoczeniu tak sterylnym, że szybko budzącym słuszne podejrzenia, jednak nie idzie za tym zainteresowania widza historią. Mimo że Florence Pugh i jej narastające podejrzenia i obłęd są wiarygodne, to sam projekt, stanowiący istotę Nie martw się, kochanie, jest aż nazbyt tajemniczy. Nawet gdy poznajemy jego cel, o drodze, jaka do niego prowadzi, wiemy wciąż na tyle niewiele, że trudno przekazanymi informacjami jakieś emocje. Wszystko przez to, że w posadach leży postać Chrisa Pine’a. Rozumiem, że to ten człowiek z misją, który ma idee, pozwalające na swój własny pokręcony sposób naprawić świat, jednak nie ma on absolutnie żadnego tła, które pozwalałoby zrozumieć jego działanie. To ten tajemniczy gość, który gdzieś się krząta, parę razy spojrzy spode łba, ale o jego działaniu cały czas wiemy niewiele.
Element tego filmu promowany najbardziej to jednak wątek romansowy, związany z parą głównych bohaterów, uczestniczącego w całym eksperymencie Jacka (Harry Styles) i jego żony Alice (Florence Pugh). To druga duża rola brytyjskiego gwiazdora, jednak wyraźnie większe wyznanie. Dunkierka Nolana była bowiem na tyle nietypowym filmem, że nie potrzebowała naprawdę zbyt wiele aktorskiego kunsztu. Styles się sprawdził, twórca Incepcji potrafił nim pokierować, a efekt był zadowalający. Tutaj jednak nie jest. Kiedy wokalista One Direction ma pociągnąć emocjonalnie związek z główną, targaną ogromnymi wątpliwościami bohaterką, na wierzch błyskawicznie wychodzą jego wszystkie niedostatki. Problem jest o tyle większy, że Alice to przecież Florence Pugh, jedna z najlepszych aktorek młodego pokolenia, której kolejny świetny występ tworzy absolutnie nieznośną dysproporcję. Często nawet nie trzeba oglądać całych scen, wystarczy spojrzeć na pojedyncze kadry, żeby zobaczyć, jak na twarzy gwiazdy Midsommar maluje się wachlarz emocji, podczas gdy u jej partnera absolutnie nic. Ten film może służyć za podręcznik, jak nie kompletować obsady, aby nie osiągać na ekranie tego wywołującego dyskomfort efektu. Trzeba oddać, że scenariusz jakoś próbuje to ratować, częściej oddając ekran Pugh, przez co trudno jednoznacznie stwierdzić, że Styles położył ten film. Nie jest to jednak rola, która byłaby jakąkolwiek wartością dodaną.
Trzecia sprawa, utopijna wizja, również ma, delikatnie mówiąc niedociągnięcia. Tu mówię głównie o celu, w jakim się ją kreuje, a jaki film próbuje sprzedać widzowi. Inaczej mówiąc, w Nie martw się, kochanie ani wykreowany świat nie jest tak dobry, żebyśmy chcieli w nim zamieszkać i spędzać czas, ani tak interesujący, żebyśmy chcieli oglądać o nim film. W dodatku, biorąc pod uwagę cel, w jakim Projekt Victoria został stworzony, w żaden sposób nieuwiarygodnione jest nam, że rzeczywiście było to potrzebne, że Alice, jak i jej podobne kobiety w realnym świecie musiały zostać uratowane przez rycerzy Victorii. Tu jednak wchodzi cały ten patriarchat.
Wymowa feministyczna to bowiem, spośród wszystkich wypunktowanych już elementów, chyba największy problem. Film wydaje się buntowniczy, jednak nie w guście Obiecującej. Młodej. Kobiety, mówiącej, że zawsze znajdzie się gość, który jest uosobieniem problemu stanowiącego tematykę filmu, a raczej z tego drugiego worka. Z worka podpisanego wszyscy faceci są źli i właśnie mniej więcej tak masz po seansie myśleć. W filmie nie ma pół postaci męskiej, która nie traktowałaby swojej kobiety z góry, a wszystkie te głowy rodziny w razie rozwoju akcji wzbudzają w nas coraz bardziej negatywne emocje. W tej sytuacji symboliczną pozostaje postać samej reżyserki, która gra w tym filmie kobietę, wyglądającą na najbardziej uległą wobec zastanego porządku. Nie wiem, czy to autokomentarz, czy jednak miało inną wymowę, jednak tak, jak wiele innych rzeczy w tym filmie, zwyczajnie nie wyszło.
Trudno jest mi wskazać, czym ten film miał być i jaki był jego cel, z którym aktorzy i cała ekipa wchodzili na plan. W dodatku po przebytych bezboleśnie, jednak z wątpliwościami pierwszych dwóch aktach film funduje absolutnie absurdalną końcówkę, po której widz jest zmieszany jeszcze bardziej. Nie martw się, kochanie jest w efekcie dziełem na wielu płaszczyznach nieudanym, którego seans jednak paradoksalnie absolutnie polecam. Bo choć wiele rzeczy wyraźnie tu nie działa, obcowanie z filmem jest jednym z ciekawszych przeżyć, jakie kino przyniosło mi w ostatnim czasie. A to przecież o stokroć więcej, niż kolejny blockbuster, nie prowokujący do rozmyślań na absolutnie żaden temat.