Aktorskie filmy dyplomowe łódzkiej szkoły filmowej to nowa tradycja, która owocuje projektami różnej jakości. Od tych bardziej udanych, jak Śpiewający obrusik, do mniej przekonujących, jak choćby Kryształowa dziewczyna. Trzeba reżysera o wyjątkowym podejściu do materii, żeby oswoić to zadanie, które z jednej strony jest oczywistą pułapką (trzeba dać każdemu aktorowi szansę na zaistnienie w filmie), a z drugiej wyzwoleniem (pal licho utarte schematy!). I być może doceniłbym Monument gdybym nie wiedział, że ma on właśnie takie źródło powstania. Przy czym od razu zaznaczę – jestem pod ogromnym wrażeniem tego, co udało się Jagodzie oraz grupie młodych aktorów osiągnąć. Przy minimalnym budżecie, przy zaostrzeniach dotyczących aktorstwa, wyszło z tego coś wyjątkowego. I boję się pomyśleć, co otrzymalibyśmy, gdyby do powstania tej produkcji dołożono kilka milionów złotych. Śmiem twierdzić, że byłoby to arcydzieło na miarę Noża w wodzie Polańskiego czy Salta Konwickiego.
Fabuła filmu nie oddaje do końca tego, co odczuwamy i oglądamy podczas seansu. Jest tu grupka studentów hotelarstwa, którzy busem podróżują do hotelu na odludziu, by odbyć tam praktyki. Od samego początku jest nerwowo i duszno. Niespokojna kamera łapie zmęczone i senne twarze. Atmosfery nie koi alkohol czy papieros. W całym nocnym zamieszaniu grupa zapomina o jednym studencie na stacji benzynowej. Ale rano budzą się na miejscu, przed hotelem. Szary, kubistyczny budynek stanie się ich koszarami na najbliższe dni. Niczym w wojsku sprowadzeni zostają do poziomu podłogi przez zarządzającą przybytkiem menadżerkę (Dorota Łukasiewicz-Kwietniewska). Odebrana zostaje im osobowość i unikalność. Mężczyźni otrzymują imię Paweł, a kobiety – Anna. Ubrani w wykrochmalone koszule i wyprasowane na kancik spodnie mają idealnie wpasować się w oczekiwane od nich role. Kelnerów, pokojówek, sprzątaczy, pomocy kuchennych. Te praktyki to senny koszmar każdego rekruta w wojsku. Nawet koty w Samowolce miały łatwiejsze życie.
Wolę opowiadać o tym, co Monument wywołuje w widzu, niż pisać o fabule. Nie do końca chcę psuć zabawę tym, którzy zdecydują się ten film wyszukać w kinach i obejrzeć. Bo im mniej wiemy, tym łatwiej będzie nam się w tą historię wciągnąć. Podobnie jak w przypadku Wieża. Jasny dzień, w pewnym momencie trzeba wyłączyć logikę, utarte szlaki myślenia o fabule i zwyczajnie dać się ponieść. Co mnie przekonało do filmu Szelc, to gęstniejąca z minuty na minutę atmosfera, coraz bardziej dziwaczne oświetlenie oraz poczucie bezczasu. Pisałem już o jej poprzednim filmie, że bardzo czuję u reżyserki Lynchowską wrażliwość, obcowanie z podświadomością, z czymś nienamacalnym, co jednak gdzieś ma sens. Logika koszmaru sennego, która w pewnym momencie zaczyna dominować, ma w sobie coś niewytłumaczalnie wyzwalającego. Przestajemy analizować, kalkulować, zaczynamy czuć. I w podobną stronę kieruje swoich aktorów Szelc.
Monument jest dosłowną kuźnią nowych talentów. Na naszych oczach rodzi się nowe pokolenie aktorów. W bólach, próbując wyrwać się z obowiązującego kieratu. Praca w hotelu jest dla nich prawdziwym resetem, albo lepiej – wymazaniem osobowości. Każdy z nich zostaje stłumiony przez swoją rolę, ma się do niej dostosować. Ale prawdziwym testem dla nas, widzów, a także dla samych postaci – oraz aktorów – będzie to, jak się z tego „upupienia” wyrwie. Jak odnajdzie swój głos, jak zbuntuje się przeciw zastanej rzeczywistości. Reakcje są przeróżne i naprawdę każdy z wykonawców dostaje swoją szansę. Fakt, że aktorzy operują na ekstremalnych rejestrach swojego warsztatu, od euforii po głębokie wycofanie, pokazuje tylko, że są świadomi tego, co muszą zrobić z otrzymanym na ekranie czasem – zrobić na widzu wrażenie. Kilkoro robi to lepiej, niektórzy gorzej i to jeden ze słabszych elementów produkcji. Podobnie jak fakt, że niektóre postacie zwyczajnie nie mają szans zaistnieć na tyle, żeby się nimi przejąć. Ale, mimo wszystko, cały ten dziwny układ działa w tym nietuzinkowym świecie wykreowanym przez reżyserkę. W tym szaleństwie jest metoda i Jagoda, kierując się wewnętrzną logiką, spaja ten dość epizodyczny film w jedną całość.
Tytułowy Monument można traktować dosłownie i metaforycznie. Przed hotelem stoi właśnie taka strasząca swoją powagą bryła, którą za zadanie studenci mają czcić i wielbić, doprowadzając ten zarośnięty mchem przedmiot do czystości. Tylko czy to szorowanie tego kamienia na kolanach do czegoś prowadzi? Dlatego Szelc zachęca do wyzwolenia się z tej zastygłej formy, do uwolnienia swoich uczuć, swojej tożsamości. A co za tym idzie, lepszego poznania samego siebie. Tylko wtedy można zaakceptować i zrozumieć swój los.
Gatunkowo film to mieszanka dramatu, dreszczowca, horroru i czarnej komedii. Stopniowo tracące się światło, wyblakłe zimne kolory, dziwne punkty widzenia kamery, swoiste zapętlenie i zdziwaczenie świata przedstawionego dodają metafizycznych walorów całej produkcji. Reżyserka celowo igra z naszymi przyzwyczajeniami, rzuca nam pewne tropy, tylko po to, żeby pozostawić więcej niedopowiedzeń, niż odkrytych kart. Finałowe sekwencja ma w sobie coś dzikiego, wyjętego z kina Andrzeja Żuławskiego. Ale mimo wielu porównań Monument pozostaje dziełem absolutnie autorskim. Awangardowo nowatorskim, prowokującym, niełatwym w odbiorze. Nie zdziwi mnie fakt, że ludzie wychodzić będą z projekcji kręcąc nosem. Na takie traktowanie zasługują tylko wyjątkowe filmy nietuzinkowych artystów. I Jagoda Szelc do takich właśnie się zalicza.
Ilustracja wprowadzenia i plakat: materiały prasowe / Velvet Spoon