Menu zaciekawiło mnie w zasadzie od chwili ogłoszenia projektu. Nie tylko z racji, że gra tam Anya Taylor-Joy czy Nicholas Hoult, którego znam między innymi z X-Men. Po prostu jestem fanem czarnych komedii. Uwielbiam absurdalny humor w połączeniu z hektolitrami krwi wylewanymi na ekranie. I takie połączenie serwuje nam właśnie ten film. A w nim, wraz z różnymi gwiazdami, takimi jak krytycy kulinarni czy słynni aktorzy, wyruszamy na specjalną kolację z najlepszym szefem kuchni – Julianem Slowikiem. Dla wielu z nich będzie to ostatnia wieczerza.
Ja tam na jedzeniu jakoś bardzo się nie znam. Jestem małomiasteczkowy chłop, który najbardziej lubi sobie wszamać kotleta czy skoczyć na jakiegoś fast-fooda. Ale nawet ja muszę przyznać, że dania zobrazowane w Menu są niczym dzieła sztuki. Wszystkie potrawy wyglądają wybitnie, a także zastosowano fajny motyw z przedstawieniem składników potrzebnych do zrobienia danej potrawy i krótkiego opisu. Dla łasucha takiego, jak ja to ogromny plus!
Nie mogę też złego słowa powiedzieć na temat doboru aktorów. Zarówno Ralph Fiennes, Anya Taylor-Joy i Nicholas Hoult dali z siebie 300%. Ta trójka to hollywoodzka ekstraklasa lub z kulinarnego podwórka – Soho Factory. Fiennes świetnie wciela się w psychopatycznego kucharza, całkowicie oddanego swojej pracy, dla którego nie liczy się nic poza dopełnieniem swojej kuchennej sztuki. Hoult kreuje zaś zaślepionego w Slowika głupka, który podnieca się najmniejszym szczegółem poruszonym przez szefa kuchni. Natomiast Taylor-Joy to jedyna osoba, która wśród tychże gości potrafi myśleć. Wydaje się, że wśród całej załogi mamy samych półgłówków, którzy nie umieją racjonalnie używać mózgu. Nie twierdzę tego z racji mojej przeogromnej sympatii do tej aktorki. Po prostu jej postać to jedyna, która ma umiejętność analizy faktów. Weźmy chociażby scenę, w której wszyscy czekają aż krwawy Julian Slowik zaprezentuje finalne danie. Tylko Margot, bo tak się nazywa postać, w którą się Anka wciela, niczym orwellowski Winston się wyłamuje i stara się coś zadziałać.
No ale tak jak wspominałem, produkcji cierpi na deficyt logiki, a reszta obsady ginie w cieniu głównej trójki. Bohaterowie nie starają się uwolnić z więzów cenionego kucharza. Ba, znajdą się tacy, co twierdzą, iż śmierć niektórych osób to część konceptu tejże kolacji. Można to w sumie interpretować jako żart z popularnych ostatnimi czasy znawców sztuki, którzy znają się na niej, jak ja na fizyce kwantowej, czyli wcale. Niemniej, momentami aż ciśnie się na usta: zróbcie coś! Na szczęście twist, który otrzymujemy w finale, nadrabia nieco potknięcia z reszty produkcji.
Menu to filmu udany, lecz niewybitny. Bawiłem się na nim dobrze i nawet momentami się dość mocno w niego wciągnąłem. Anya Taylor-Joy, Ralph Fiennes oraz Nicholas Hoult to genialnie dobrana trójka, która zrobiła niezwykle dobrą aktorską robotę. Obsada porównywalna do dań Gordona Ramseya, lecz całe to nadzienie trąci trochę mrożonkami Magdy Gessler. Mimo wszystko, może smakować.
PS. Pamiętajcie jednak to, że zamiast iść do drogiej restauracji przygotujcie coś samemu lub zamówcie kebaba, co? Tak dla własnego bezpieczeństwa…