Men in Black: International to tak właściwie również Women in Black. Główną bohaterką jest M., która w dzieciństwie była świadkiem dokonania neutralizacji przez dwóch agentów. Od tego czasu miała tylko jedno marzenie – odnaleźć tajemniczą agencję i poznać przez to prawdę o wszechświecie. Jak już się domyślamy, jej sen się ziścił i bohaterka otrzymuje za zadanie pracować z zarozumiałym i pewnym siebie Agentem H. Czeka przed nimi nie lada wyzwanie, bo w strukturach organizacji MIB czai się zdrajca…
Sam opis fabuły szałowo nie brzmi, ale przez wprowadzenie kobiecej bohaterki twórcy otrzymali nowe możliwości. Zauważalna jest popularna tendencja, która decyduje o wprowadzeniu większej ilości kobiet do obsady i wątku feministycznego. I taki dostaniemy (co jest ciekawym zabiegiem), bo bohaterowie zastanawiają się nad nazwą Man and Women in Black. Tym razem nie mamy męskiej pary, jak to było w poprzednich częściach, tylko pozornie niedopasowaną parę agentów. M jako jedna z niewielu kobiet – agentek w organizacji świetnie daje sobie radę. Jej postać jest pewna siebie, odważna i szybko zyskuje sympatię widzów. Problem jednak tkwi w tym, że jej duet z H nie wypada szczególnie wyjątkowo. Chris Hemsworth irytuje swoją grą aktorską, ale wina leży też po stronie nędznego scenariusza. H i M są dobrani jako agenci, ale brak jest tu oryginalności i szczypty dobrego humoru.
No właśnie, humoru. Faceci w czerni potrafili nas rozbawić do łez, a tu wszelkie zabiegi humorystyczne są kiczowate i po prostu słabe. Najzabawniejszym elementem jest Pionuś, mały kosmita, który staje się towarzyszem agentów. Pionuś to taki Rocket ze Strażników Galaktyki, najmniejszy, ale i bardzo potrzebny. Chociaż jego teksty starały się uratować film jako komedię, to niestety to za mało, żeby mówić o dobrym, rozbawiającym do łez humorze.
Blockbuster w dzisiejszym kinie rządzi i dzieli. Największym hitem tego roku prawdopodobnie zostanie Avengers: Endgame. Jeżeli chodzi o Men in Black: International, przez swój brak oryginalności nie zostaną na dlugo w pamięci. Film przypomina czasem opracowanie wszystkich znanych już motywów z blockbusterów. Mamy kreta w MIB, to oczywiście podejrzenia padną na jednego z głównych agentów, a tak naprawdę będzie nim ktoś zupełnie „niespodziewany”. Nie wiem jak Wy, ale od samego początku spodziewałam się, że szpiegiem jest właśnie ta osoba, ponieważ każde inne rozwiązanie byłoby trywialne. Wiele z pokazanych tu motywów było już powielane w innych filmach, co znowu podkreśla brak kreatywności twórców.
International w tytule wskazuje na to, że akcja będzie się dziać w wielu miejscach. I dzięki temu twórcy serwują na urokliwe ujęcia z Londynu, Paryża czy Marrakeschu. Estetyczne zdjęcia ubogacają nieco film, który cierpi na brak swojego charakteru. Niektóre sceny są wręcz kiczowate, a dialogi sztucznie napompowane. Spotkanie u Rizy, które przeradza się w walkę o śmierć i życie, jest nudne, skręcone na szybko, a na dodatek miałam wrażenie, że taką scenę widziałam już wielokrotnie.
Men in Black: International to rozczarowujący blockbuster, który nie grzeszy oryginalnością. Dla fanów całej serii będzie to niemiły akcent w historii kultowego „uniwersum”. Brakowało pomysłu, trochę serca, a przede wszystkim jakiegoś szaleństwa. W czasach, gdy blockbustery rządzą box officem, warto wprowadzać różnorodne rozwiązania. Niestety, tego zabrakło, i to przesądziło o słabej jakości filmu…
Ilustracja wprowadzenia: Variety