Od ostatniej wizyty w świecie Banksów minęło kilka dekad. Rodzeństwo Michael (Ben Whishaw) i Jane (Emily Mortimer) wyrosło, zapominając o magicznych chwilach, które w ich dzieciństwo wniosła niania o ponadprzeciętnych umiejętnościach – Mary Poppins. Jej obecność może znów się przydać, bo rodzina przechodzi przez trudne chwile.
Michael jest samotnym ojcem trójki dzieci, jego żona zmarła w ciągu ostatniego roku. W wychowaniu potomstwa pomagają mu gosposia Ellen (Julie Walters), która i tak ma ręce pełne roboty z rozpadającym się domem, oraz siostra, która czynnie zaangażowana jest – podobnie jak jej matka – w kampanie polityczne. Pan Banks, artystyczna dusza i niezbyt ogarnięty człowiek, popada w tarapaty finansowe, kiedy zapomina spłacić kredytu, który zaciągnął pod hipotekę domu. Mimo, iż kredytodawcą jest bank, w którym pracuje, warunki spłaty są bardzo surowe. Jeżeli do końca tygodnia Michael nie zdobędzie pieniędzy, jego rodzina wyląduje na bruku.
Mary Poppins powraca to oczywiście film przeznaczony dla najmłodszych – o czym za chwilę – ale nie zabrakło w nim pewnego smutku i mroku. Jest to zresztą zgodne z pierwowzorem, bo jak wiemy z historii przedstawionej w Ratując Pana Banksa, także Mary Poppins z 1964 roku miała bardzo osobistą historię powstania. Tutaj dwa motywy są niezwykle bolesne. Pierwszy to strata matki przez trójkę dzieci – i mali bohaterowie wspominają ją czule, ale radzą sobie z tym o wiele lepiej, niż ich ojciec. Ten, co widać w wielu poruszających scenach, jest ciągle dotknięty jej odejściem. Drugi to wizja utraty domu rodzinnego – przerażająca, ale jakże aktualna. Film rozgrywa się w latach 30. poprzedniego stulecia, w czasie Wielkiego Kryzysu. Jestem pewien, że wśród widzów znajdą się ci, których bezpośrednio dotknął podobny dramat dekadę temu, gdy kryzys finansowy przetoczył się przez cały zachodni świat.
Po tym przydługim wstępie pora na tytułową bohaterkę. Jej pojawienia się w filmie też wyczekujemy z niecierpliwością – i kiedy Emily Blunt w końcu spada z nieba (oczywiście, z gracją), w film wstępuje nowe życie. Zapominamy o śpiewającym latarniku Jacku (Lin-Manuel Miranda, autor broadwayowskiego hitu Hamilton), harcach w domu Banksów przypominających przygody Paddingtona. Mary Poppins kradnie każdą scenę. Blunt nie naśladuje czy parodiuje niedoścignionego ideału Julie Andrews. Ona tworzy jakość samą w sobie. Jest dystyngowana jak na brytyjską nianię przystało, rzuca kąśliwe uwagi, czasem jest uprzejma, ale zawsze stanowcza. Bliżej jej książkowego pierwowzoru tej postaci, niż poprzedniego filmowego wyobrażenia. Jej rola to komediowe mistrzostwo, do tego jest to aktorka, która potrafi śpiewać, więc numery muzyczne są świetne.
Od samego początku, gdy razem z trójką młodych Banksów udaje się w podwodną przygodę, Mary Poppins powraca naprawdę sięga do korzeni. Konstrukcja fabularna bez niepotrzebnego mrugania okiem nawiązuje do pierwowzoru, przenosząc nas do animowanego świata z chińskiej porcelany, czy prezentując duży, taneczny numer, który zawróci nam w głowie. Reżyser filmu, Rob Marshall, twórca Chicago i Wyznań gejszy, na musicalach zjadł zęby. Wie dobrze, że odpowiednio zainscenizowana scena potrafi porwać publiczność. Choreografia jest świetna, grupowe sekwencje są wirtuozerskie, ale w klasycznym stylu, bez postmodernistycznych udziwnień. Niestety, trochę gorzej jest tu z muzyką, bo żadna z melodii nie zapadła mi w pamięć. To być może grzech największy tego filmu, może poza naprawdę wlekącym się wątkiem głównym. Co tu dużo mówić – kiedy Mary Poppins nie ma na ekranie, z tej disnejowskiej produkcji naprawdę schodzi powietrze.
Zatwardziali miłośnicy oryginalnego filmu powinni być zadowoleni, bo Mary Poppins powraca ma tyle drobnych nawiązań do pierwowzoru, że aż miło na nie patrzeć. Film nie traci też tamtego uroku, cudownie oddaje minioną epokę i z czułością pokazuje postacie. W swojej staroświeckości pobłażliwie traktuje nawet czarne charaktery, jak chciwy bankier Wilkins (Colin Firth). W epizodycznych rolach znalazło się miejsce dla Meryl Streep, grającej kuzynkę Mary – Topsy, która szarżuje z ciężkim, wschodnioeuropejskim akcentem. Jest też tutaj dwójka oryginalnych aktorów, ale kiedy i gdzie – zostawiam wam do odkrycia. Świetnie, że w obsadzie znalazło się miejsce dla kilku postaci o innym odcieniu skóry niż biały. Londyn był multikulturową metropolią dłużej, niż przez ostatnie dwadzieścia lat.
Choć nie przeskakuje wysoko postawionej dla kina familijnego przez Paddingtona 2 poprzeczki, Mary Poppins powraca jest uroczym ukłonem w stronę musicali ze „złotego wieku „Hollywood. Ma w sobie mnóstwo wdzięku, ale też kilka słabszych motywów, bo jest momentami zbyt słodki, naiwny i trochę zbyt rozwleczony. Najgorzej jednak wypada fakt, że piosenki z tego filmu mogą nie przetrwać próby czasu. Ale to nie my będziemy wyznacznikiem tego, czy produkcja ta zostanie na dłużej w pamięci, tylko młodsze pokolenie, które ogląda Mary Poppins jako wydarzenie swojego dzieciństwa. Jak kilkuletnia dziewczynka, która podczas finałowej sceny z balonami unoszącymi ludzi, szeptała do swojej mamy: „ja też tak chcę latać!”. To widzowie tacy jak ona decydować będą, czy magia kina naprawdę działa. Czy „wszystko jest możliwe, nawet niemożliwe”.
Ilustracja wprowadzenia i plakat: materiały prasowe / Disney Polska