Trudno oceniać Malcolm i Marie bez wspomnienia o Euforii. Ten sam reżyser, ta sama aktorka w roli głównej (Zendaya), Labrinth odpowiedzialny za muzykę, główna bohaterka uzależniona od narkotyków. Podobieństw jest wiele i może to i dobrze, bo Euforia to przecież świetny serial. Ale czy Malcolm i Marie to równie świetny film?
Już na samym początku widzimy inspirację starym hollywoodzkim kinem. Charakterystyczne napisy, czarno-biały ziarnisty obraz. Zaczyna się bardzo klimatycznie, wręcz hipnotyzująco. W pierwszej scenie słyszymy piosenkę Jamesa Browna Down And Out In New York City przerywaną pierwszymi dialogami głównych bohaterów. Malcolm (John David Washington) i Marie (Zendaya) właśnie wrócili do luksusowego domu z premiery filmu mężczyzny. Jest on wschodzącym reżyserem, a Marie to jego partnerka.
Od pierwszych kwestii bohaterów wiadomo już, że ogromną rolę w filmie odegrają emocje. Trzeba przyznać, że gra aktorska Washingtona i Zendayi jest fenomenalna. To właściwie ona jest silnikiem napędowym produkcji. Cała fabuła filmu i cała jego dynamika opierają się właśnie na emocjach głównych bohaterów. To niezwykle ciekawy dramat psychologiczny. To historia burzliwego, wręcz toksycznego związku. Bohaterowie są mistrzami skrajnych, momentami aż nieprawdopodobnych emocji.
Choć film przedstawia zaledwie jeden wieczór z życia pary, bardzo wiele możemy się o nich dowiedzieć. Emocje i zachowania Malcolma i Marie układają się w sinusoidę. Dzięki nim akcja naprzemiennie rozpędza się i zwalnia, co jest bardzo trafnym zabiegiem, zważając na intensywność nakładu emocjonalnego produkcji. Kłótnie i wrzaski przeplatają się z romantycznymi wyznaniami. Miłość przeplata się z nienawiścią. Po pełnych furii krzykach zawsze przychodzi chwila ukojenia i sielanki, co pozwala jakoś przebrnąć przez całość bez nadmiernego przytłoczenia.
Ten film ogląda się trochę jak spektakl. Jest niezwykle intymny, kameralny. Uczucia są maksymalnie wyeksponowane, a widz ma wrażenie, że uczestniczy w czymś naprawdę istotnym. Myślę, że to dobry film do obejrzenia w kinie. Niestety teraz nie było takiej możliwości. Jednakże jest to zdecydowanie jedna z tych produkcji, które poprawiają jakość usług oferowanych przez Netflixa. Ta subtelność i intymność, o których wspomniałam, to zasługa w głównej mierze bohaterów.
Na szczególną uwagę zasługuje moim zdaniem rola Zendayi. To niesamowite, jak rozwija się ona jako aktorka. Zaczynała od komediowych seriali Disneya, by już w tak młodym wieku otrzymać kolejną ważną rolę dramatyczną. Uważam, że jest ona jedną z najlepiej rokujących aktorek młodego pokolenia na świecie. Mimo że zagrała w niewielu produkcjach, z pewnością jest to jedynie wstęp do jej ogromnej kariery. Wspaniale jest móc porównać jej dawne role z tym, co zaprezentowała w Malcolm i Marie. Dziś na ekranie nie widać już dziewczynki, ale dojrzałą kobietę.
Pozornie w filmie jest tylko dwoje bohaterów, ale ja zauważyłam coś jeszcze. Ten film nie byłby taki sam bez muzyki. To ona wciela się tutaj w rolę trzeciej bohaterki. Pozwala Malcolmowi i Marie wyrażać emocje, wręcz komunikować się ze sobą. Szczególnie widoczne jest to w scenie, w której para siedzi przed domem, a kobieta podśpiewuje I Forgot To Be Your Lover Williama Bella. Muzyka nadaje filmowi charakteru, a jazzowe melodie idealnie wpisują się w klimat całej historii.
W Malcolm i Marie pojawiają się także elementy komedii, które nieco urozmaicają ciężką dramaturgię całości. Nie jest to jednak film idealny. Wydawałoby się, że twórcy chcieli ukazać szczerość i realizm, ale z tym drugim nie poszło im chyba najlepiej. Niekiedy skoki emocji bohaterów i ich zachowania wydają się nierealistyczne, a wręcz absurdalne. Film mógłby być też nieco krótszy, bo o ile przez większość czasu ogląda się go z zaciekawieniem, to pod koniec coraz częściej sprawdzałam, ile minut zostało do końca. Myślę, że można było wymyślić też bardziej spektakularne zakończenie, bo to nieco mnie rozczarowało.
Ilustracja wprowadzenia: kadr z filmu Malcolm i Marie