Listy do M. 5 – recenzja filmu! Święta? To już?

Nie będę tu ekspertem, bo dużo radia nie słucham, ale raczej zakładam, że Last Christmas jeszcze w polskich stacjach zbyt często nie uświadczamy. Podróżując po Warszawie nie zobaczyłem w ostatnich dniach również choćby jednej ubranej choinki, jak i mniejszych ozdób. Paradoksalnie pierwsze, dopiero powoli wyciągane przez pracowników galerii handlowej świecidełka ujrzałem po tym, co dla wielu Polaków w ostatni weekend na dobre zainaugurowało sezon świąteczny. Po seansie Listów do M. które wracają z piątą częścią. Rutyniarze, dla których ten seans w kinie stawał się już prawie tak ikoniczny, jak ten Kevina w domu, mogli się już nieco stęsknić, ostatni raz bowiem mieliśmy okazję ten rytuał odbyć w 2017 roku. Czwórkę z kin zabrało wiadomo co, teraz mamy już część piątą. Tradycję czas w końcu kontynuować.

Szybko odnajdziemy się w tej historii jak u cioci na herbatce, bo znamy to doskonale. Kilkoro bohaterów wciąż tych samych, robiących podobne rzeczy, charakterologicznie znajomych i kilkoro totalnie nowych. Mel cały czas się nie ustatkował, Kalina i Szczepan przekomarzają, a Wojciech kupił drabinę. Do tego z Toronto przylatują na święta Maria Dębska (filmweb bowiem głosi, że aktorka gra tam samą siebie, Marię Dębską, co jest oczywistą nieprawdą, ale zabijcie mnie, zapomniałem imienia tej bohaterki, do czego jeszcze wrócę) i Damian, odwiedzić swoich starych znajomych. Zanim na dobre rozsiądziemy się przy wigilijnym stole, trzeba poczynić przygotowania, które akurat tu idą dość opornie. Listy do M. 5, zanim się rozpędzą i zacznie się cokolwiek dziać, dają nam zdecydowanie zbyt dużo czasu, przez co zaczyna wkradać się znużenie. Trudno mówić tu o standardowej, trzyaktowej strukturze, bo tempo rozwoju każdej z historii jest różne, jednak jeśli już tak wydzielać, w każdym przypadku pierwszy nieco się ciągnie.

fot. Bartosz Mrozowski

Znowu, podobnie jak w części czwartej, najwięcej filmowego dobra oferują nam Kalina i Szczepan, czyli Piotr Adamczyk z Agnieszką Dygant. Nie tylko dlatego, że plan Listów do M. mogą traktować jak pracujący w korporacji człowiek stały etat, ale bardziej z uwagi na fakt, iż scenarzyści właśnie im napisali zdecydowanie najciekawszy wątek. Po tym, jak w poprzedniej części Szczepan próbował poznać i zjednać w wigilijnej magii swoich sąsiadów, teraz wziął się za nieco dalszą, niż dwie kobiety jego życia rodzinę. Z córką tworzy drzewo genealogiczne, a że brakuje jednego zdjęcia, to proces myślowy pcha go do wniosku, że do wujka, który bohaterem tego zdjęcia jest, należy pojechać na wigilię. Kalina nie jest z planu zadowolona, w dodatku na podobny pomysł wpadła większość rodziny. Nie może z tego wyniknąć nic dobrego.

Zobacz również: The Crown – recenzja 5 sezonu. Brytyjski Żelazny Tron

Wspomniany wątek, choć nie brakuje w nim sztampy i kilku linijek niezbyt dobrego żartu, wydobywa z ekranu to, czego po Listach od lat się oczekuje, nutę świątecznego ciepła. Twórcy chcą znaleźć w tej nocy cud i choć od samego początku, zarówno u Lisieckiej, jak i u całej reszty bohaterów, wiemy, do czego to zmierza, często się to udaje. Listy do M. robią dobrze to, co jest właściwie w nich najważniejsze, napełniają serce dobrą energią a ciało dopaminą, sprawiając, że wychodzi się z kina w lepszym humorze. A przy tym, co potrafią czasem wymyślać na kartach swoich scenariuszy polskie komedie romantyczne, ta jest przy okazji absolutnie niegroźna.

fot. Grzegorz Press

Jeśli jednak emocje, o których mowa w poprzednim akapicie są wyłącznie pozytywne, w żadnym wypadku nie udaje mi się znaleźć ich w wątku, o których wspomnę teraz. W tym, w którym jest Majka (chyba przypomniałem sobie imię bohaterki Marii Dębskiej, choć wciąż nie jestem pewien), Lena, Przemek i Damian. Jest to część historii napisana tak bardzo sztampowo i słabo, znajdująca się w tym filmie tak od czapy, że w porównaniu do reszty, poziom emocji podczas oglądania tej czwórki bohaterów jest żaden. Historię trójki znających się od lat przyjaciół i tej czwartej można streścić w jednym zdaniu, a cały twist polega na tym, na czym polega zawsze, a czego nie powiem, nie chcąc rzucać tu spoilerów. Może ktoś się zaskoczy, aczkolwiek bardzo wątpię. W dodatku historia nie dostaje jednoznacznego zamknięcia, co może napawać obawą, że ci bohaterowie jeszcze wrócą. Wymyślcie im coś choć odrobinę bardziej interesującego, jeśli chcecie to kontynuować. W tej serii po jednym filmie porzucaliście już znacznie ciekawsze historie, zagrane przez równie dobrych aktorów. Daleko nie szukając, choćby postać Vanessy Aleksander z poprzedniej części.

Zobacz również: Niebezpieczni dżentelmeni – recenzja filmu. Przychodzi Żeleński do Witkacego…

Znowu w Listach całkiem subtelnie i sprawnie są poruszane trudne tematy. Tutaj właściwie do wszystkich wątków jest dopisana jakaś szarość, jakiś problem, z którym bohater musi sobie poradzić. Choć czasem zdarza się, że problem nie do końca znajduje ujście, większość kończy się, choćby na tę krótką wigilijną chwilę romantycznie. Poza tym, który wyróżnia się na totalny minus i o którym wspomniałem już w poprzedni akapicie. Tam wspomniane zamknięcie nie mówi nic.

fot. Bartosz Mrozowski

Wojciech Malajkat biega cały film z drabiną, którą kupił na remont mieszkania. Wigilia przecież jest idealnym dniem na to, żeby rozkuć ściany i pomalować na nowo. Drabina ta rodzi się w metaforę na najprostszym poziomie sięgania wyżej i przekazywania pomocy potrzebującym właśnie tam. Z tym rekwizytem, będącym stałym wyposażeniem każdej Castoramy, chodzi o Warszawie niczym anioł stróż, naprawiając życie każdemu, który ma tego dnia problem. Sam nie umie naprawić swojego, ale w złudzeniu szczęścia pozornego szczęścia i robienia dobrej miny do złej gry pozostaje przez cały seans. Mam nadzieję, że Wojciech Malajkat świetnie się bawi na tym planie, bo oglądanie szczęśliwego Wojciecha Malajkata to wysoka przyjemność. Cały ten film jednak też można postawić po stronie przyjemności. W dodatku, jak wspomniałem wcześniej, a co nie jest we współczesnej popkulturze oczywiste, tradycja chodzenia na Listy do M. jest absolutnie nieszkodliwa. Boli tylko czasem to marnowanie zdolnych aktorów do tak kiepskich scenariuszy.

Redaktor prowadzący działu recenzji filmowych

Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.

Kontakt pod [email protected]

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?