Zacząłem ze wstępem odnośnie rankingowych wyścigów, jednak teraz możemy się już dostosować do tempa i wymowy filmu, o którym tu mowa. Paul Thomas Anderson w swojej najbardziej przystępnej od lat wersji nie spieszy się już bowiem z niczym. Do Licorice Pizza zasiada się jak do obiadu w najbardziej ekskluzywnej restauracji. Rozsiadamy się w sali kinowej, łapiemy pierwsze, pięknie oświetlone naturalnym światłem kadry i chłoniemy film. Wiemy bowiem, że nasze doznania smakowe na najbliższe dwie godziny z hakiem oddaliśmy największym specjalistą.
Jak na jednego z najwybitniejszych współczesnych reżyserów przystało, w erze odcinania kuponów na nostalgii pokazał, Anderson daje lekcje, jak tego typu opowieść rozegrać dobrze. Tęsknota za minionym nie objawia się bowiem tutaj w pustych znakach i jednoznacznych mrugnięciach okiem. Sam tytuł tego filmu bije od niejednoznaczności. Wbrew pozorom, nie jest to rzecz o robieniu ulubionego włoskiego przysmaku, a i randkowanie też nie odbywa się w żadnej pizzerii. Cytując klasyka, pizzy nie ma, ale też jest zaje***cie. To nie jest film, który streścisz słynną sceną z Leo DiCaprio z Pewnego razu w Hollywood… Wszystko jest tu hołdem dla czasów minionych, ale powiedziałbym, że inicjacyjnym, hołdującym emocjom i czasom, w których życie było niewinne.
Na wspomniany obraz wpływa mnóstwo kwestii. Zacznę jednak od pary aktorów, która ciągnie go w głównych rolach. Jak przystało na historię o dorastaniu do pewnych uczuć, grają ich debiutanci, robiący właśnie pierwsze pełnometrażowe role. Cooper Hofmann ma aktorstwo we krwi i trudno tego nie zauważyć, ale partnerująca mu Alana Haim jest chyba jeszcze lepsza. Obydwoje nie są doskonali, nie błyskają na nich flesze, a rzeczy, które w tym filmie robią, wyglądają doprawdy zwyczajnie i nudnawo. W relację, która buduje się w ciężarówce wożącej łóżka wodne, uwierzyć jest dużo łatwiej, niż w te wypracowane w pięknych, choć sztucznych plenerach komedii romantycznych.
Pierwszy plan jest tu debiutancki, na drugim mamy już jedna jednak śmietankę, której poziomu życzyłbym dosięgnąć kiedyś głównym aktorom. Nie żeby doskakiwali do ich barwnych postaci z tego konkretnego filmu, a raczej pod kątem aktorskim. Bradley Cooper a absolutnie odjechanej roli, Sean Penn troszkę mniej, ale wciąż wyrazisty a oprócz nich między innymi John C. Reilly czy Benny Safdie. W najbardziej nieoczywistej obsadzie Andersona od lat znaleźć idzie więc same perły.
Oprócz odczuć jakie budzi, warto powiedzieć jak ten film wygląda i brzmi. Anderson jest stylistą, dbającym o wygląd swoich filmów z dużą pieczołowitością, co widać i słychać tutaj w każdym kadrze. Uwielbiam zabiegi podkreślające absurdy niektórych, naprawdę pokręconych segmentów (głównie tego z Bradleyem Cooper). Muzyka to też piękne greatest hits, uzupełniające historie, nie wrzucane na siłę, bo się reżyserowi podobają. A nawet jeśli, to i tak wyszło pięknie.
Nie ma co na jego temat rozpisywać się dużo więcej. Licorice Pizza to taki film, który najlepiej obroni się sam, podczas seansu na sali kinowej. Anderson eksploruje tematy i wody, na które wypływał do tej pory nieśmiało, jednak film cały czas ma jego sznyt i oczywisty znak jakości. Jest to jego najbardziej przystępny film, który jest jednocześnie równie dobry jak poprzednie. Więcej niż mniej lub bardziej filmoznawcza pisanina zadziałają tu emocje. I oby one, wywoływane prostymi, acz genialnymi środkami towarzyszyły podczas tego seansu również Wam. A później, jak najwięcej tego typu seansów w nowym, 2022 roku.