Liberté | 19. MFF Nowe Horyzonty

Pomimo całego zewnętrznego i wewnętrznego zróżnicowania łączy pierwszych widzów Liberté zgoda co do jednego – ich zdaniem Albert Serra dopuścił się stworzenia godnego, współczesnego następcy osławionego Salò, czyli 120 dni Sodomy, a sam reżyser – w geście jednoaktowego i nieodżałowanego incydentu – zapozował jako intelektualny depozytariusz Pier Paolo Pasoliniego. W jakimkolwiek jednak stopniu obu tym filmom (i obu twórcom) nie byłaby wspólna tematyka (pre)burżuazyjnej dekadencji i głęboko zakorzenionego w naturze człowieka pierwiastka perwersyjnej rozwiązłości oraz bezpośrednia forma ich ekspozycji, to dzieli je (i ich) tak naprawdę przepaść w rozumieniu i zrozumieniu podejmowanego zagadnienia. I mimo że sam Serra nawykł już uważać swoje dzieło za wyczerpującą demaskację libertyńskiego etosu kultury zachodniej, w rzeczywistości do przeprowadzenia takowej brakuje mu jeszcze kilku centymetrów na reżyserskim potencjometrze.

fot. kadr z filmu

Trudno jednak wyrokować, czy w Liberté – snutej dość buńczucznymi słowami opowieści o ostatecznym „zezwierzęceniu” francuskiej, XVIII-wiecznej arystokracji – hiszpańskiego twórcę zawodzi jego warsztat, ambicja, czy może nieporozumienie co do samej natury filmu. Fakt jest bowiem taki, że najgorszą prasę Serra zawdzięcza samemu sobie. Usilne „wyjaśnianie” Liberté przez pryzmat ekranowych obrzydlistw i skrajności seksualnych zachowań podejmowanych przez bohaterów, które w twórczym zamyśle miały stawiać widza i jego własne, perwersyjne skłonności naprzeciw refleksyjnego zwierciadła, nie znajduje potwierdzenia w dziele, co świadczy tyleż o pustosłowiu reżysera, co o tego dzieła retorycznym wybrakowaniu.

Liberté jest wszak pozbawione tego, czym rzekomo śmiało dysponuje – autentycznie obrzydliwą, szokującą i obrazową reprezentacją sodomii. Następujące po sobie sceny cielesnych poniżeń i seksualnej przemocy, które w sumie wypełniają około 80% czasu projekcji, nie „zaskakują” widza swą zmyślnością, bezpośredniością czy nawet fizycznością. W trakcie można wręcz odnieść wrażenie ciągłego oczekiwania na właściwą eksploatację i realny „szok”, które rzecz jasna nigdy nie będą miały miejsca. Czynienie reżyserowi zarzutu, że zaniechał ów erotycznej eksploatacji jest rzecz jasna zgubne, bo przez nią wydźwięk filmu ugrzęzłby po uszy w gruboskórności swej wulgarności, ale w sytuacji, gdy obrzydzenie i zaintrygowanie sukcesywnie ustępują miejsca znużeniu wywołanemu nieatrakcyjnością (i nie chodzi tu o nieatrakcyjność wizualną, ale właśnie temporalną) przedstawianych „atrakcji”, uprawnione zdaje się powątpiewanie w misję Serry. A przynajmniej w takim wymiarze, w jakim on tę misję zawierał.

fot. kadr z filmu

Rozwiązaniem niniejszego problemu mogłoby być przeniesienie treści z bezpośredniej naoczności na tzw. metatekst, treść ukrytą pod postacią rozbudowanych środków wypowiedzi. W ten sposób na przykład z nieatrakcyjnością wizualną radził sobie Pasolini we wzmiankowanym Salò, gdzie metafora brutalistycznego faszyzmu wyzwalającego tłumione pod płaszczykiem konwenansu i dobrego stylu żądze burżuazji skutecznie objaśniała ekranowe wydarzenia i stanowiła wyraźne, znaczeniowe tło dla bezlitosnej sodomii. Jednak i w tym przypadku Serra okazuje się nie dysponować wystarczającym dla widza alibi – fetyszyzacja libertyńskiej orgii w Liberté, która miała rzucać cień na spuściznę oświeceniowej kultury i stanowić refleks ciągłych, spaczonych sentymentów Europejczyków, nie działa w zamierzonym przez twórcę celu. Brak w tej opowieści akcentów sygnalizujących pewną uniwersalną, ponadczasową zależność; kontekstów, dzięki którym moglibyśmy wyciągnąć wnioski dla naszej własnej rzeczywistości lub obserwacji, które umożliwiłyby spojrzenie na znany przedmiot z zupełnie innej perspektywy. W czterech rogach kadru życie tego filmu rozpoczyna się i dobiega końca jednocześnie, pozostawiając w widzu odczucie kompletnej obojętności.

Zobacz również: Ból i blask (Dolor y gloria) | 19. MFF Nowe Horyzonty

Co nie działa jednak w Liberté zamierzenie, wychodzi niejako przypadkiem. Fakt faktem bowiem udało się reżyserowi ukazać pewną historycznie umotywowaną konwencjonalizację i wymieranie libertyńskiej ideologii w praktyce. Postaci poruszają się po „scenie zbrodni” z wymuszoną wręcz rutyną, wykonują wszelkie akty zbliżenia i sodomii w sposób niemalże mechaniczny, dyktowany wyłącznie odruchową potrzebą wypełnienia etykiety, a nie realną rozkoszą. Dochodzi nawet do sytuacji, gdy jeden ze stałych bywalców i szanowanych libertynów nie jest w stanie uzyskać satysfakcjonującej partnerki potencji, przez co ta zmuszona jest wzgardzić jego obecnością i odszukać zastępczą atrakcję. Trudno o bardziej dosadny opis wypalenia idei; zastąpienia realnej siły tej siły schematem, teorią. W zachowaniach libertynów nie ma bowiem już nic ze świeżości i oryginalności, która odróżniała ich od tradycyjnych, przedrewolucyjnych trendów intelektualnych. Wymarli wraz ze wschodem słońca i zakończeniem rytualnej orgii.

fot. kadr z filmu

Tę zależność można rzecz jasna transponować na dowolną ideologię, dzięki czemu otrzymalibyśmy zręby wspomnianego uniwersalizmu, zdatnego do przełożenia nawet na obecne, demoliberalne społeczeństwa, ale wciąż pozostawałoby to odczytem wbrew zaleceniom reżysera. Temu trzeba jednak przyznać jedno – nie przejawia względem swych bohaterów za grosz sympatii, nie stawia ich za podmiot jakiejkolwiek analizy, szczególnie tej psychologicznej, i czerpie czystą satysfakcję z odkrywania absurdów ich zachowania. Czyli zupełnie tak, jak sam widz.

Ilustracja wprowadzenia: kadr z filmu

Redaktor

Najbardziej tajemniczy członek redakcji. Nikt nie wie, w jaki sposób dorwał status redaktora współprowadzącego dział publicystyki i prawej ręki rednacza. Ciągle poszukuje granic formy. Święta czwórca: Dziga Wiertow, Fritz Lang, Luis Bunuel i Stanley Kubrick.

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?