Dopiero co skończył się festiwal Millenium Docs Against Gravity, teraz jest już na HBO GO, dlatego też każdy może ocenić, ci powiedzieć co chce o dokumencie, który na wspomnianym festiwalu został doceniony. Jest to historia Joli, kobiety około siedemdziesiątki, która w końcu walczy o swoją miłość. 45 lat związku z nieodpowiednim człowiekiem na tyle zniszczyło ją psychicznie, że w końcu postanawia to zmienić. A film jest krótkim zapisem tej zmiany. Choć nie we wszystkich jej odcieniach.
Związek małżeński Joli to rzecz sama w sobie denerwująca. Wydaje się bowiem, że sakramentalne tak jest po to, żeby dać ludziom szczęście. Właśnie, szczęście, nie 45 lat definicji, swego rodzaju rutyny i braku szczęścia. To jest aspekt życia, z którym spotykam się dość często, a którego na najzwyklej ludzkim poziomie nie rozumiem. Stąd od wejścia kibicuje Joli, chcę, żeby była jedną z osób, które wyjdą pod prąd. Stąd próg mojego wejścia do tego filmu jest dość niski.
Pomaga tu w dodatku fakt, że ten jej mąż to naprawdę odrażający typ. Dokument idzie do widza z konkretną tezą, nie po to, żeby zestawiać jakieś racje, więc marginalizację męża głównej bohaterki rozumiem, jednak te dosłownie kilka chwil, które pojawia się on na ekranie, mąż jest w stanie do siebie zniechęcić. Przez scenki, w których występuje, naszą bohaterkę zrozumie nawet najbardziej ortodoksyjny rozwodowy konserwatysta. A potem spyta, dlaczego aż 45 lat.
Nie skupiając się jednak tak długo na małżeństwie, warto wrócić do Joli, bo o niej jest to film, reszta jest tylko tłem, planem dalszym, malującym uczucia głównej bohaterki. Uczucia dość surowe, bo choć decyzjom życiowym bohaterki Lekcji miłości idzie tylko przyklasnąć, to robię to raczej ze wspomnianych własnych odczuć, niż tych, które ma ona sama. Mimo niewiele ponad godziny metrażu film ma naprawdę dużo postaci i wątków pobocznych. Są koleżanki naszej bohaterki, są dzieci, jest mężczyzna, mąż i jest terapia. Lepiej jednak mogłoby to wybrzmieć, gdyby trochę bardziej skupiono się na jednym temacie. Tak mamy te wątki, kilkuminutowe, które albo nikną w tle, albo pojawiają się tylko raz, nie pomagają w śledzeniu tej historii.
Maryla Rodowicz śpiewała kiedyś piosenkę Ech mała. Jej bohaterka całe życie była przed kogoś strofowana przed pójściem w bal, bo tu za młoda, tu za stara, a uznała, że czas na życie jest, gdy przyszła osiemdziesiątka. Wtedy można zaszaleć. Pozytywny przekaz tej piosenki jest powielany również tutaj, tylko ujęte w bardziej poważnym temacie. I choć nie do końca trafia do mnie forma, to pod treścią podpisuje się obydwoma rękami. Bo zawsze jest dobry czas na szczęście. A także na zerwanie z toksycznymi związkami.