Legion samobójców: The Suicide Squad – recenzja filmu! Rozdziobią nas szczury, rozgwiazdy…
Autor: Łukasz Kołakowski
1 sierpnia 2021
W każdej chyba dziedzinie życia pięć lat to epoka, w której odmienić się może praktycznie wszystko. I choć w branży filmowej w tym czasie nikogo zmiany nie dotknęły tak bardzo, jak Warner Bros. i ich uniwersum DC, dało się wciąż wyczuć, szczególnie wśród niedzielnych widzów, sceptycyzm co do nowego filmu studio o Legionie samobójców. Choć zrównywanie tego nowego z potworkiem Davida Ayera z 2016 roku dla znających temat jest wręcz nietaktem, w przestrzeni publicznej odnotowywałem głosy sprowadzające nowe dzieło Gunna do prostej zależności – to pewnie jakaś druga część pierwszego badziewnego filmu, raczej podziękuję. I choć niewiedza w tym wypadku grzechem nie jest, nikt bowiem nie jest zobowiązany do śledzenia zakulisowych wiadomości z Warner Bros. i interesowania się nimi, to warto delikwentów, którzy patrzą na Legion Samobójców: The Suicide Squad przez pryzmat poprzedniego uświadamiać. Wejście na salę kinową na ten seans kończy się bowiem zobaczeniem najlepszego superhero ostatnich lat.
James Gunn, tak jak studio Warner Bros. przeszedł w ostatnich latach wiele zawodowych perturbacji. Disney go zwolnił, potem przywrócił, za nim opowiadali się wszyscy jego wierni współpracownicy. Wiemy jednak, że w żaden sposób to, co działo się w gabinetach, nie ograniczyło tego, co oferują mu studia w kontrakcie. A tym czymś jest ustny zapis o swobodzie twórczej, jakiego nie ma chyba nikt inny. Na propozycję Alladyna w stylu Guya Ritchiego Gunn na pewno nawet by nie spojrzał, bo widać, że na kolorowo i na kwasie może robić swoje. Teraz dodaje do tego jeszcze nieskrępowaną niczym brutalność.
Twórca Strażników Galaktyki nie jest przecież żadnym wybitnym filmowcem. Jest reżyserem dobrym, utalentowanym, jednak nie można go raczej stawiać w gronie największych. Jego atut tkwi jednak w wyobraźni i niczym nieskrępowanym wyczuciu filmowego funu. Przygody Star Lorda i spółki przecież, szczególnie te pierwsze, były nader prostym filmem, w dodatku też troszkę spętanym korporacyjnymi tabelkami zysków i strat. W prostą fabułę 54-latek wbił jednak miłość do materiału i bohaterów, którzy wydzierżawili sobie bardzo szybko działkę w naszych mózgach i sercach. Teraz jest podobnie.
Nowy Legion samobójców to bowiem strukturalnie film bardzo podobny do tego, który oglądaliśmy w 2016 roku. A może inaczej, podobny do tego, co mieliśmy oglądać w filmie z 2016 roku pierwotnie, zanim zdecydowano o ordynarnym jego zbezczeszczeniu. Dostajemy grupkę przestępców, przegrywów z kryminaną przeszłością, którzy mają stanowić ratunek dla świata, a niezbyt poczciwa Pani policjant wysyła ich na misję. W razie buntu każde z nich ma oczywiście w okolicy czaszki ładunek wybuchowy, co skutecznie zniechęci do dezercji. Tyle, niewiele więcej o nich i o całej sytuacji wiemy. To jednak wystarcza, żeby jechać w bój. Scenariusz jest tak pewny swego, że rzuca nas w środek akcji bez żadnego ekspozycyjnego przygotowania.
Nie stanowi to jednak wady, bowiem bohaterowie są interesujący w ekranowych sytuacjach, a każda minuta metrażu dodaje postaciom uroku, a widzom sympatii do nich. Zgraja jest niesamowicie barwna i może spokojnie stawać w szranki z tą, którą wykreował Gunn w MCU. Nie warto się jednak do niej aż tak mocno przyzwyczajać, bowiem ma ona trochę mniej potencjału na przeżycie.
Pamiętacie częste wrzucanie do produkcji superhero kategorii R i granie nią jako chwyt marketingowy mimo, że tak naprawdę prawie nic nie zmieniała? Te wszystkie BvS, Logany i inne tego typu filmy, którym znaczek tylko dla dorosłych dodał tylko kilku bluzgów czy trochę krwi. Legion samobójców: The Suicide Squad jest natomiast przykładem odwrotnym. Jest filmem, którego ugrzecznienie naprawdę sporo by odebrał. Film jest naprawdę brutalny, flaki latają i głowy odpadają, ale jest to integralnym elementem całości. Znajduje swoje uzasadnienie nie tylko w samej historii, ale również w charakterystyce naszych herosów.
Najważniejsze jest jednak to, co się odwala tu pod koniec, bo to najlepszy wyraz celebracji rozrywki i tego, że ten film naprawdę powstał pod kontrolą wyłącznie prawdopodobnie czymś dopalonej głowy Jamesa Gunna. W końcówce płynie, a to jego popłynięcie skutkuje nam jedną z najbardziej popapranych bitew, jakie widzieliśmy w kinie superhero. Na ekranie może się wtedy wydarzyć już wszystko, a rzeczywiście dzieje się niewiele mniej.
Powiecie pewnie, że w tym co piszę gubią się gdzieś emocje i esencja filmowego przeżycia, ale spokojnie, to też tu jest, zarówno w wartwie fabularnej jak i charakteryzującej nasze Task Force X. Każdy bohater dostaje szanse na wzbudzenie naszych emocji, zarówno pozytywnych jak i negatywnych, a w filmie, mimo ogólnie radosnego i zabawnego tonu nie brakuje całkiem poważnych scen. Takich, które dobrze wybrzmiewają.
Kiedy MCU wypuściło Strażników Galaktyki, już chwilę po seansie powiedziałem, że tego poziomu już pewnie nie powtórzą i moim skromnym zdaniem, do tej pory się nie udało. Teraz, robiąc film dla DC, Gunn poszedł jeszcze dalej, jeśli chodzi o oderwanie się od schematu tradycyjnego superhero. Wreszcie przy trykotowym kinie w tym roku słowo fun wybrzmiewa tak, jak powinno, a po filmie widać, że rzeczywiście ma na celu coś innego, niż kalkulację zysków. Bo na film superbohaterski idę do kina, żeby zobaczyć gigantyczną rozgwiazdę i stado agresywnych szczurów, nie kolejną schematyczną historyjkę bez żadnego ubarwienia. A ostatnimi czasy można było powoli o tym zapomnieć.
Zdaniem innych redaktorów:
Kacper Domański:
Czytając tyle dobrych opinii mówiących, jakim to nieszablonowym oraz rozrywkowym filmem jest Legion Samobójców: The Suicide Squad, pomyślałem sobie: może jest nadzieja dla filmowego uniwersum DC. Jak się okazało po seansie – tak średnio. Dobrze, że film próbuje iść inną drogą, dobrze, że stoi na własnych, powykręcanych we wszystkie strony nogach, bo to jednak dodaje mu swojego ja. Niemniej obraz ten w żaden sposób nie rozwija uniwersum, w którym jest osadzony. Muszę się również poskarżyć na target produkcji, gdyż stanowi on jedynie osłonę przed prostotą filmu. Masa absurdalnie krwawych scen oraz humor, który nie trafiał w moje gusta sprawiają, że film próbuje być inny, jednak mnie to nie przekonało. Przechodząc do plusów, przede wszystkim mogę do nich zaliczyć to, jak postacie zostały napisane, gdyż każdej z nich nakreślono charakter i mimo, że z pozoru mogą się wydawać niepozorne, dodają filmowi serducha. Za to z aspektów technicznych zdjęcia i muzyka są naprawdę na wysokim poziomie. Moja ocena: 6/10; liczyłem na zdecydowanie więcej, ale nie mogę powiedzieć, że w czasie seansu bawiłem się źle.
Redaktor prowadzący działu recenzji filmowych
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.
Kontakt pod [email protected]