Historię tą znają wszyscy miłośnicy sportów motorowych. W połowie lat 60. amerykański gigant Ford, produkujący rodzinne samochody od początku ubiegłego wieku, postanowił spróbować swoich sił w prestiżowym wyścigu Le Mans. Wyścigu, który od kilku lat był popisem jednego marki: Ferrari. Włoska stajnia wypuszczała najpiękniejsze i najszybsze bolidy, które nie miały sobie równych. Czego więc brakowało Amerykanom, żeby z nimi się równać? Doświadczenia w tworzeniu wytrzymałych i wszechstronnych wyścigówek, ale przede wszystkim pasji i ponadprzeciętnego kierowcy. I Carroll Shelby (Matt Damon), konstruktor i właściciel popularnej, ekskluzywnej marki, oraz Ken Miles (Christian Bale), mechanik i doskonały kierowca wyścigowy, dostarczyli Fordowi obydwu składników. Nie była to jednak droga usłana różami.
Proszę się nie obawiać, do Le Mans ’66 można podejść nie znając różnicy pomiędzy NASCAR i Formułą 1. To film nie wymagający znajomości tematu, ale posiadający wystraczającą informacji, żeby zaintrygować miłośników historii sportów motorowych. Od samego prologu dowiemy się, dlaczego Shelby, który swego czasu był jedynym Amerykaninem, który wygrał Le Mans, zrezygnował ze ścigania się. W jakiej sytuacji była firma Ford, tracąca klientów na rzecz dynamicznie zmieniającej się konkurencji. Poznamy tez sytuację rodzinną i finansową Milesa, dla którego praca u boku Shelby’ego okazała się jak zbawienie. Twórcy dawkują odpowiednią ilość technicznych terminów związanych z wyścigami, żeby utrzymać zainteresowanie fachowców, ale tez żeby nie zanudzić laików.
Magnesem ekranowym jest para głównych aktorów, którzy tworzą niezwykle barwny i zgrany duet. W pierwszych scenach bezceremonialne skaczą sobie do gardeł, opanowany Carroll unika klucza francuskiego, który ciska w niego choleryk Ken. W komicznej scenie bójki na trawniku przed domem mechanika, przeciwnicy okładają się produktami ze spożywczaka, by chwilę później żartować popijając colę. Te dwie postacie łączy niesamowita pasja do samochodów, do wyścigów i głód zwycięstwa. To tego typu kolesie, którzy luzują się przykręcając kolejne śruby w nowym bolidzie, a w przerwach sztachają się oparami spalonych na asfalcie gum. Choć Damona i Bale’a ogląda się z przyjemnością nie mam wątpliwości, że widziałem ich już w lepszej formie. Dla mnie żadna z kreacji w Le Mans ’66 nie jest „Oscarowa”.
Shelby i Miles tworzą duet idealny, który musi konkurować… Nie, nie z Ferrari. Oryginalny tytuł film – Ford v Ferrari – sugerował, że to właśnie włoska firma jest największym przeciwnikiem Amerykanów. I choć faktycznie “makaroniarze” przedstawieni są w jak najgorszym świetle – funkcjonują niczym mafia, wszyscy wyglądają identycznie z ulizanymi włosami – to ich obecność w produkcji jest naprawdę znikoma. (A swoją drogą jest to bardzo niesprawiedliwe i jednostronne pokazanie najsłynniejszej marki samochodowej na świecie). Tak, to Enzo Ferrari i jego buta motywującą Henry’ego Forda II (Tracy Letts) do wydania milinów dolarów na projekt, który nie przysporzy mu żadnych zysków.
Jednak równie dobrze Le Mans ’66 mogłoby mieć tytuł Shelby v Ford. Bo to wewnętrzne siły firmy, reprezentowane przez wicedyrektora Leo Beebe’a (Josh Lucas) są hamulcami każdego pomysłu Carrolla. A to samochód jedzie za szybko, a to jest za drogi, a to kierowca jest nie ten. Ciągłe ingerowanie w przygotowania Froda GT40 do wyścigu kończą się klapą. Shelby stawia wszystko na jedną kartę, a jedyną osobą, którą jest w stanie przekonać, jest właściciel firmy. W przezabawnej scenie, gdy zabiera Henry’ego na niespodziewaną przejażdżkę prototypem, udaje mu się przypomnieć zamkniętemu w biurach i salach konferencyjnych mężczyznę, gdzie tak naprawdę leży istota przemysłu samochodowego. W wywoływaniu emocji, przekazaniu kolejnych granic, dążeniu do perfekcji. Idea ta, reprezentowana przez dwóch zapaleńców, może również posłużyć jako metafora robienia kina. O rzucaniu kłody pod nogi reżyserom-wizjonerom przez wielkie studia napisano nie jedną książkę.
Jeżeli Shelby prezentowany jest jako człowiek skupiony na swoim biznesie i wizji, to Miles ma o wiele szersze tło. Poznajemy jego żonę Mollie (Caitriona Balfe) oraz syna Petera (Noah Jupe). Nie raz wspominane są ich brytyjskie korzenie (Bale ma dość nieznośny, wyolbrzymiony akcent z Birmingham) i wojenna przeszłość Kena. Jako jedyna kobieta w całym filmie Balfe robi co może ze swoją postacią, która niestety zostaje sprowadzona do martwienia się o swoją drugą połowę, choć na początku sugeruje się, że zna się na samochodach równie dobrze jak mąż. Jednak ta rodzina nadaje filmowi bardzo potrzebnego zakotwiczenia w prawdziwym świecie, zważywszy na czające się na każdym kroku tragedie. Lata 60. w sportach motorowych należały do niezwykle tragicznych. Ze względu na wzrastającą prędkość i słabe systemy bezpieczeństwa co chwila ktoś ginął w płomieniach lub na skutek zderzeń. Szkoda, że film nie drąży trochę bardziej tego tematu, jak robił to Pierwszy człowiek Damiena Chazelle’a.
Na co za dużo czasu tracą twórcy, to pokazywanie wewnętrznych utarczek firmy Ford. Nadają one dramatyzmu filmowi, ale działają na dynamikę niczym niepotrzebny balast. Na przykład taki Joe Bernthal wydaje się będzie miał kluczową rolę, a po połowie zostaje sprowadzony do jakiegoś tła. Le Mans ’66 zwalnia, kiedy oglądamy kolejną przepychankę słowną, spotkanie w biurze lub projekt marketingowy. Jakby tego było mało, postacie w dialogach i tak wytłumaczą nam, co przed chwilą się wydarzyło. Ot, typowa przypadłość amerykańskiego kina komercyjnego.
Kiedy jednak w ostatecznym rozrachunku patrzę na film Mangolda (który po Loganie ma u mnie dużego plusa), zostają mi w głowie genialnie nakręcone sceny wyścigów. Od pierwszego, gdy Shelby resztką sił przekracza metę Le Mans, przez brawurowe popisy Kena w AC Cobrze, po finałową, ściskającą za serce sekwencję na pustynie. I oczywiście – tytułowy Le Mans 1966! Tu jest wszystko, na co fani motoryzacji czekali od czasu Wyścigu Rona Howarda. Realistycznie wyglądające zdjęcia w samochodzie i na zewnątrz, w pit-stopie oraz na torze. Doskonały montaż, pokazujący dynamikę jazdy. Podkręcająca atmosferę muzyka Marco Beltramiego. I ogłuszający, przeszywający ryk silników. Choćby dla tego wrażenia warto wybrać się do kina i dać się ponieść bijącemu kolejne rekordy Fordowi GT40.
Film miał europejską premierę podczas 63. Londyńskiego Festiwalu Filmowego
Ilustracja wprowadzenia i plakat: materiały prasowe / Imperial-Cinepix