Last Christmas odczytuje jeden z największych bożonarodzeniowych hitów zbyt serio. Bierze na warsztat tekst tej piosenki i go wykorzystuje, wizualnie opowiadając o tym, o czym śpiewał Michael. Robi to jednak tak dosłownie, jak tylko można. Trudno jest w ten film zagłębić się bezspoilerowo, bo największa jego wada i szantaż leży tam, gdzie główny twist, gwóźdź programu. A przy okazji coś, co sprawi, że z kina wyjdziemy bez świątecznego ciepełka, a z grymasem bardzo dużego rozczarowania. Nie zdziwię się również, jeśli z nutą złości.
Film, zanim przeniesie nas nad Tamizę, zaczyna się w Jugosławii. Nasza bohaterka śpiewa tam w jakimś chórze, operując perfekcyjnym angielskim, co może przecież zwiastować dużą karierę. Marzenia jednak pryskają jak w jakimś La la land, bo już po pierwszym cięciu widzimy, że ładnych parę lat później może sobie co najwyżej podśpiewywać hity wspominanego już wcześniej wokalisty, sprzedając świąteczne gadżety w jakimś sklepie. Im dalej w las w tym filmie, tym bardziej zastanawiamy się, co ten wstęp chciał nam pokazać, aż dojdziemy do smutnego wniosku, że nic. Ot, taka ciekawostka, jak to, że Natalie Portman ma polskie korzenie. Zaraz jednak nasunie się jeszcze jeden, smutniejszy wniosek.
Bo o ile są w tym filmie takie rzucone od czapy kwestie, które nic w nim nie zmieniają, tak niektóre jakimś puentom już służą. Te jednak są o dziwo jeszcze gorsze, bo prowadzą albo do głupot, albo do szantażujących nasze emocje wniosków. I tak nasza bohaterka jest, a właściwie była chora. Długo nie jesteśmy w stanie dowiedzieć się na co ani poznać żadnych szczegółów. W końcu to pada, a potem w sposób totalnie łopatologiczny korzysta z niego wspomniany na samym początku główny twist filmu. A jest to twist, którego nie powstydziliby się najwięksi kombinatorzy hollywoodzkich ekranów. Nagle zmienia nam całą wymowę i wszystko, co zobaczyliśmy w filmie, a większość wydarzeń zmienia w festiwal braku subtelności. George Michael mógłby się uśmiać.
Główną rolę gra Emilia Clarke i dokłada tym samym do mojej niezbyt dużej sympatii do niej kolejny argument. Nawet jeśli brytyjska gwiazda na ekranie nie jest zła, to zły jest film, który akurat ją obsadza. Tutaj mam niepokojąco dużo skojarzeń z beznadziejnym Zanim się pojawiłeś sprzed kilku lat. Tam był emocjonalny szantaż, tutaj są jego elementy, które reżyser stara się podać w nieco bardziej przystępny sposób, ale ostatecznie wypala czymś podobnym. Rola Clarke jest również niejednoznaczna poprzez fakt, jak fatalnie rozpisano tę postać. Zachowuje się ona bowiem jak chorągiewka, jak wiatr zawieje, tak postąpi, a daremne byłoby próbowanie zrozumieć, o co jej w tym filmie chodzi. Reszta bohaterów gdzieś tam sobie jest, ale zdanie o chorągiewkach można przypisać również im.
W tytule napisałem, że to najbardziej polska z brytyjskich komedii romantycznych. To w naszym kraju bowiem dało się w ostatnich latach wyczuć w gatunku trend, który słabe komedie romantyczne znad Wisły dzielił na nieznośne reklamówki oraz fałszywe dramaty, które wprowadzały pierwiastek cierpienia swoich bohaterów. Tutaj mamy film, który wygląda dokładnie tak, jak ten drugi typ kiepskiego rodzimego romkomu. Nawet ten George Michael, który z plakatu jest jednym z głównych elementów reklamy tej produkcji, nie jest w stanie jej uratować. Jest go w tym filmie co prawda więcej niż fabuły, logiki i prawdziwych emocji, jednak cały czas za mało. A i funkcji, poza tą dosłowną interpretacją Last Christmas, nie pełni żadnej.
Jak można k… nie lubić Emilli Clarke???
Recenzja w punkt. Film żeruje na sympatii do piosenek George’a Michela i starych uroczych, słodko gorzkich komedii romantycznych, takich jak ”Love actually”, czy ”Cztery wesela I pogrzeb”. Niestety nie ma nic wspólnego z tymi ostatnimi, a i z piosenkami Michela też nie wiele. Ogromne rozczarowanie, mało zabawny, nudnawy i mało inteligentny film, absolutnie pozbawiony uroku, którego spodziewamy się po brytyjskiej komedii świątecznej.