Choć wydawało się, że już wypuszczając Ten dzień twórcy poszli po linii najmniejszego oporu, znaleźli taką, po której można popłynąć jeszcze mniej boleśnie. Ten film, co jest prawdziwą sztuką, jest jeszcze bardziej żaden niż Ten dzień i to w absolutnie każdym elemencie. Tam przecież, choć przez cały dość długi metraż nie działo się absolutnie nic, to można było chociaż sprowadzić do mema fenomenalną scenę z golfem czy to cudownie absurdalne zakończenie. Jeśli liczyliście na powtórkę albo kilka nowych tego typu momentów, muszę Was rozczarować. Tym razem Massimo i spółka tylko przelecą przed oczami. Przez godzinę i 53 minuty.
Dobrze wyglądają te wszystkie nagłówki i chwytliwe frazy, które przewijają się z opinii o tym filmie, na jakie można się natknąć w internecie. Że lepiej odpalić pornhuba, że dobrze zadziałałby jako teledysk czy reklama klubu go-go. Choć niektóre z tych tekstów są nawet błyskotliwe, mam wrażenie, że troszkę rozmijają się z prawdą na temat tego filmu. Tą, którą zawarłem w poprzednim akapicie. Jak na coś, co można w ten sposób wyśmiać, jest tu bowiem za mało bezpruderyjności. Mam wrażenie, że szokowanie seksem czy wprowadzanie do niego na ekranie jakichś urozmaiceń znudziło się już samym twórcom, dlatego w tym obszarze trójka również ma do zaoferowania znacznie mniej od poprzednich części. To twór cholernie nudny, nieposiadający żadnego środka wyrazu, który można by choćby w najmniejszym stopniu pochwalić.
W poprzedniej części utworzył się nam mały trójkąt miłosny. Laurę zauroczył przystojny Nacho, poromansowała z nim na pewnej wyspie, co omal nie kosztowało jej życia. Początek chciałby udać, że kosztowało, jednak zbliżenie na stojącego przy grobie Massimo w obliczu powszechności książek i oczywistości kontynuacji historii głównej bohaterki tylko się w tym temacie wygłupia. Pewnie dlatego też, po kilku minutach Kolejne 365 dni robi to, co wychodzi tej serii najlepiej. Wyrzuca do kosza wszystko, co zdarzyło się do tej pory, robiąc miejsce nowemu. Laura ledwo uszła z życiem, tak jak w pierwszej części dała się poznać jako chora, więc pewnych rzeczy powinna przez jakiś czas unikać, jednak od samego początku nie unika, a wręcz przeciwnie. Z Massimo zaczyna się psuć (bo przecież to małżeństwo zawsze było synonimem zdrowej relacji), więc w fantazjach coraz częściej pojawia się Nacho, a gdy kamera odwraca wzrok ku niemu, to wraca piękna Polka. W realu, w snach, na każdej płaszczyźnie. I tak mijają kolejne ujęcia, aż do napisów końcowych.
Wszyscy zaangażowani w to przedsięwzięcie twórcy odebrali już pewnie czeki, mogą teraz zająć się naprawianiem tego, co trylogia 365 dni może wyrządzić ich karierom. Przykładowo dla głównych aktorów udział w tych filmach oznacza bowiem wpadnięcie nie tylko do szufladki z samymi tytułami filmu i imionami bohaterów, ale też ze słabą grą aktorską. Choć uszycie tutaj czegokolwiek ciekawego przez trzy części graniczyło z cudem, trudno będzie teraz przekonać widzów, że drzemią w nich pokłady talentu, który można jeszcze rozwinąć. Dlatego też, kończąc ten przydługi jak na zawartość dzieła tekst i trzy wątpliwej przyjemności seanse, właśnie tego chciałbym życzyć wszystkim zaangażowanym w ten produkt. Aby mieli jeszcze jak najwięcej szans zająć się lepszym kinem. A w tym przypadku można to przeczytać jako naprawdę jakimkolwiek.