365 dni
365 dni

Kolejne 365 dni – recenzja filmu. Wkraczając w pustkę

Kolejne 365 dni – cóż za cudowne nonsensy płyną już z samego tytułu tego filmu. Nie mówi o nim wiele od samego początku, bo przecież przy pierwszym ta jednostka czasu urodziła się w intrydze Lipińskiej, która stała się szkieletem historii, w tym przypadku natomiast nie mamy zielonego pojęcia, jak długo te wszystkie wydarzenia trwają. Mając nadzieję na choćby zalążek następnego wspaniałego pomysłu Massimo również jesteśmy sprowadzani na manowce. Sens tej nazwy odnajdziemy zatem dopiero, gdy zaczniemy się zastanawiać, dlaczego machina produkcyjna Netflixa w ogóle ten film wypuściła i jak do niego podchodzi. Że wspomniane Kolejne może świadczyć ni mniej, ni więcej, a o tym, że mamy do czynienia z taśmową produkcją, która po prostu rzuciła na światło dzienne kolejną partię swojego towaru. Ta interpretacja wydaje mi się najbliższa prawdzie, a jednocześnie jest niebezpieczna. Rzadko bowiem zdarza się, żeby od filmu odrzucał już tytuł.

Choć wydawało się, że już wypuszczając Ten dzień twórcy poszli po linii najmniejszego oporu, znaleźli taką, po której można popłynąć jeszcze mniej boleśnie. Ten film, co jest prawdziwą sztuką, jest jeszcze bardziej żaden niż Ten dzień i to w absolutnie każdym elemencie. Tam przecież, choć przez cały dość długi metraż nie działo się absolutnie nic, to można było chociaż sprowadzić do mema fenomenalną scenę z golfem czy to cudownie absurdalne zakończenie. Jeśli liczyliście na powtórkę albo kilka nowych tego typu momentów, muszę Was rozczarować. Tym razem Massimo i spółka tylko przelecą przed oczami. Przez godzinę i 53 minuty.

fot. Netflix/materiały prasowe

Dobrze wyglądają te wszystkie nagłówki i chwytliwe frazy, które przewijają się z opinii o tym filmie, na jakie można się natknąć w internecie. Że lepiej odpalić pornhuba, że dobrze zadziałałby jako teledysk czy reklama klubu go-go. Choć niektóre z tych tekstów są nawet błyskotliwe, mam wrażenie, że troszkę rozmijają się z prawdą na temat tego filmu. Tą, którą zawarłem w poprzednim akapicie. Jak na coś, co można w ten sposób wyśmiać, jest tu bowiem za mało bezpruderyjności. Mam wrażenie, że szokowanie seksem czy wprowadzanie do niego na ekranie jakichś urozmaiceń znudziło się już samym twórcom, dlatego w tym obszarze trójka również ma do zaoferowania znacznie mniej od poprzednich części. To twór cholernie nudny, nieposiadający żadnego środka wyrazu, który można by choćby w najmniejszym stopniu pochwalić.

Zobacz również: Dzienna zmiana – recenzja filmu Netflix. Łowcy Wampirzych Zębów

W poprzedniej części utworzył się nam mały trójkąt miłosny. Laurę zauroczył przystojny Nacho, poromansowała z nim na pewnej wyspie, co omal nie kosztowało jej życia. Początek chciałby udać, że kosztowało, jednak zbliżenie na stojącego przy grobie Massimo w obliczu powszechności książek i oczywistości kontynuacji historii głównej bohaterki tylko się w tym temacie wygłupia. Pewnie dlatego też, po kilku minutach Kolejne 365 dni robi to, co wychodzi tej serii najlepiej. Wyrzuca do kosza wszystko, co zdarzyło się do tej pory, robiąc miejsce nowemu. Laura ledwo uszła z życiem, tak jak w pierwszej części dała się poznać jako chora, więc pewnych rzeczy powinna przez jakiś czas unikać, jednak od samego początku nie unika, a wręcz przeciwnie. Z Massimo zaczyna się psuć (bo przecież to małżeństwo zawsze było synonimem zdrowej relacji), więc w fantazjach coraz częściej pojawia się Nacho, a gdy kamera odwraca wzrok ku niemu, to wraca piękna Polka. W realu, w snach, na każdej płaszczyźnie. I tak mijają kolejne ujęcia, aż do napisów końcowych.

fot. Netflix/materiały prasowe

Wszyscy zaangażowani w to przedsięwzięcie twórcy odebrali już pewnie czeki, mogą teraz zająć się naprawianiem tego, co trylogia 365 dni może wyrządzić ich karierom. Przykładowo dla głównych aktorów udział w tych filmach oznacza bowiem wpadnięcie nie tylko do szufladki z samymi tytułami filmu i imionami bohaterów, ale też ze słabą grą aktorską. Choć uszycie tutaj czegokolwiek ciekawego przez trzy części graniczyło z cudem, trudno będzie teraz przekonać widzów, że drzemią w nich pokłady talentu, który można jeszcze rozwinąć. Dlatego też, kończąc ten przydługi jak na zawartość dzieła tekst i trzy wątpliwej przyjemności seanse, właśnie tego chciałbym życzyć wszystkim zaangażowanym w ten produkt. Aby mieli jeszcze jak najwięcej szans zająć się lepszym kinem. A w tym przypadku można to przeczytać jako naprawdę jakimkolwiek.

Redaktor prowadzący działu recenzji filmowych

Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.

Kontakt pod [email protected]

Więcej informacji o
, ,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?