O czym może być Kokainowy miś? Jeżeli jeszcze nie zapoznaliście się z tym tytułem (nawet w formie zwiastuna lub opisu) to pomyślcie przez chwilę, o czym może być oceniany przeze mnie film? Odpowiedź jest tylko jedna – pewien miś pożarł tony kokainy i wyruszył na ludzką rzeź. Co ciekawe nie są to bujdy na resorach, wykreowane przez umysł Elizabeth Banks… przynajmniej nie w całości.
W 1985 roku niejaki Andrew C. Thornton II wyrzucił na teren stanu Tennessee około 40 plastikowych paczek z kokainą. Większość białego proszku wylądowała w pobliskim lesie, w związku z czym zainteresowały się nim przebywające tam zwierzęta… a raczej jedno, bardzo duże zwierzę. Nasz tytułowy misio postanowił skosztować dania z niebios, a to doprowadziło do dość szybkiej śmierci. Dr Kenneth Alonso potwierdził, że niedźwiedź był „napakowany po brzegi” kokainą. Po tym incydencie miś otrzymał kilka nowych przydomków – kokainowy miś, Pablo Escobear oraz Cokey the Bear. Ciało niedźwiedzia zostało wypchane i wyeksponowane w centrum handlowym w Kentucky. Wszystkie informacje wziąłem z Wikipedii 😉.
Powróćmy jednak do filmowego misiaka, gdyż jego historia jest dłuższa, a przede wszystkim dużo bardziej ekscytująca. Nowym celem niedźwiedzia stają się kolejne paczki z kokainą, w związku z czym, stworzenie zbacza z mięsożernej ścieżki. Nie oznacza to jednak, że film nie jest pełen ludzkich ofiar. Na ekranie widzimy wiele pomysłowych zabójstw, które wcale nie są bezmyślnie rzucane na lewo i prawo. Wspominając jednak o ludzkich postaciach, muszę przyznać, że dobór postaci jest doskonały. Przedstawiony wachlarz bohaterów jest zaskakująco różnorodny i nie mam na myśli koloru skóry. Chodzi raczej o główne cechy, motywy przewodnie oraz powiązania z całym tym absurdem. Każda postać jest bardzo wyrazista i nie ma chyba dwóch takich samych bohaterów, dzięki czemu bezproblemowo i płynnie przełączamy się pomiędzy różnymi wątkami.
Sama obsada również nie zawodzi i cieszy oko. W jej skład wchodzą: Keri Russell, O’Shea Jackson Jr., Christian Convery, Brooklynn Prince, Isiah Whitlock Jr., Margo Martindale oraz gwiazda uniwersum Star Wars – Alden Ehrenreich. Mniejszą rolę odgrywa również Ś.P. Ray Liotta. Kokainowy miś jest ostatnim filmem aktora znanego za takie hity jak Chłopcy z ferajny, Blow oraz Cop Land.
Powiedzieć, że ten film jest głupi, to jak stwierdzić, że świnie nie latają. Sam tytuł od razu wskazuje, że widzów czeka przejażdżka po jednej z najbardziej głupkowatych historii ostatnich lat. Czym się to jednak różni od współczesnych filmach o superbohaterach?
Moim zdaniem niczym, oprócz tego, że Elizabeth Banks ma większe jaja, niż niektórzy reżyserzy z Marvel Studios. Od kilkudziesięciu lat oglądamy, jak ludzie w lateksowych strojach biegają po dachach i zwalczają latające głowy, rozgwiazdy z kosmosu oraz planetę z ludzką facjatą. Na papierze brzmi to, jak jeszcze większy absurd niż miś wciągający kokainę. Dlaczego więc z takim zadziwieniem nastawiamy się do Kokainowego misia? Moim zdaniem, chodzi o podejście do tego typu historii. Elizabeth Banks była bardzo świadoma tego, co tworzy; wiedziała, że ludzie zobaczą w tym tylko głupkowatość i zero potencjału na coś poważnego. Oczywiście można z tego zrobić totalny horror, a misia wykreować na czającego się stwora rodem z Martwego zła, ale wyszedłby z tego kolejny horror w lesie. Czy ktoś tego chce? Chyba nie.
W zamian otrzymaliśmy przezabawne widowisko, które chwieje się na granicy parodii i powagi. Najprędzej porównałbym to do superbohaterskich dzieł Jamesa Gunn (The Suicide Squad, Strażnicy Galaktyki). Do takich tematów nie da się podejść na poważnie i trzeba poddać je komediowej przeróbce. Ważne jest jednak wyczucie tej komedii, aby nie wciskać jej na siłę (patrzę na ciebie Taika Waititi), tylko wiedzieć, kiedy odpuścić i dać widzowi pomyśleć. Kluczowym wyjściem w takiej sytuacji jest traktowanie widza jako osobę myślącą, a nie idiotę. Elizabeth Banks wykazała się takim wyczuciem i szacunkiem do ludzkiego umysłu, dzięki czemu Kokainowy miś jest perfekcyjnie wyważonym widowiskiem.
Kokainowy miś doskonale przechodzi z komedii na mroczniejsze motywy. Elizabeth Banks w wywiadzie z EW wyznała, że dużą inspiracją dla niej była seria Martwe zło w reżyserii Sama Raimiego. Kiedy to usłyszałem, wiedziałem już, że wyjdę z tego seansu zadowolony. Martwe zło całkiem niedawno stało się moją ulubioną franczyzą horrorową. W ciągu zaledwie kilku dni zeżarłem cały kontent poświęcony Ashowi i zakochałem się w demonicznym szaleństwie. Powracając jednak do kreacji Banks, wyszło to wspaniale. Główni bohaterowie stopniowo zanurzają się w kokainowym chaosie, a ucieczka staje się coraz to bardziej niemożliwa. Nie mamy tutaj typa z piłą mechaniczną zamiast ręki, ale w zamian otrzymujemy wiele innych frapujących wariactw. Dodatkowo, poziom szaleństwa oraz adrenaliny stale wzrasta dzięki grze całej obsady, a przede wszystkim Aldena Ehrenreicha.
Młody Han Solo chyba najbardziej pogrążył się w obłędzie. Dzięki temu to on stał się najbardziej wyrazistym bohaterem tego widowiska… no może oprócz głównego misia. Myślę, że w nieuniknionym sequelu poziom wariactw i jednocześnie absurdu powinien zostać lekko podniesiony, tak jak było to w Martwym złu. Pierwsza część, co prawda, była trochę wariacka, ale w porównaniu do pokręconej kontynuacji, jest to tylko bajeczka dla dzieci. Podsumowując, Elizabeth Banks mogłaby wprowadzić postać pokroju Asha Williamsa.
Godne uwagi są również efekty specjalne, gdyż praktycznie każda scena z misiem wyglądała zjawiskowo. Fotorealistyczny wciągacz kokainy przez większość seansu nie odstawała od reszty postaci. Porównując do filmów Marvela (a tym bardziej seriali) – w których często widzimy nienaturalne, dziwnie szare i nieintencjonalnie wyróżniające się figury – wykonano tutaj porządną robotę i zadbano o to, aby widzowie skupili się na fabule, akcji czy postaciach, a nie na efektach rodem z gier na konsole PS3. Co więcej, tytułowy bohater nie posiada tylko jednego wyrazu twarzy i rzeczywiście widać jakieś emocje. Wściekłość, zaskoczenie, zdezorientowanie, zaintrygowanie – to wszystko ujrzymy na dobrze zanimowanej mordce. Konkludując, twórcy – a raczej ludzie od efektów specjalnych – pokazali, że ludzkie emocje można przedstawić na dzikich zwierzętach i widzowie wcale nie uznają to za anormalne. Disney powinien uczyć się od konkurencji…
Podsumowując całe to szaleństwo – Kokainowy miś to kompletna jazda bez trzymanki, pasów i jakichkolwiek innych zabezpieczeń. Tak jak na rollercoasterze, na początku budowane jest napięcie i niepewność co do drogi przed nami, a wszystko porusza się bardzo powoli. To jednak się zmienia, gdy już dotrzemy na sam szczyt kolejki i oddamy się w ręce stalowej konstrukcji. Elizabeth Banks stworzyła stuprocentowy odmóżdżacz i podniosła go do kwadratu. Reasumując po raz kolejny, film jest cholernie głupi i nie ma sensu zagłębiać się w scenariusz. Jest on płytki jak basen bez wody, a postacie potrafią być lekko przerysowane – kwintesencja Stanów Zjednoczonych i panujących tam norm. Personalnie bawiłem się doskonale i chętnie obejrzę kontynuację, spin-off czy cokolwiek innego z rąk Elizabeth Banks.
P.S. Po zakończeniu filmu czekają Was dwie dodatkowe sceny 😉.
Ilustracja wprowadzenia: kadr z filmu Kokainowy miś