Bing Liu formę stojącą dla wielu opowieściami o zbrodniach nazizmu decyduje się postawić do góry nogami, dla czystej przyjemności nonszalanckiego zwisania. Zamiast podręcznikowych sylwetek – właśni znajomi, zamiast fabularnej historiozofii – alinearna ekstrawagancja. Jutro albo pojutrze ewoluuje bowiem wraz ze swoim metrażem, imitując tym samym proces poznawania drugiego człowieka. Zaczyna jako kompilacja najlepszych deskorolkowych trików i panoram nieskrępowanej młodości, wspartej na barkach trójki znajomych, razem tonących w przyjemnym chillu, małych wyzwaniach i, przede wszystkim, skate’owych odjazdach od niechcianej, gnębiącej codzienności. Rzucone gdzieś we wstępie: “uwielbiam twoje filmy Bing, nasze życie wygląda na nich jak nieskończona zajawka” w miarę biegu wydarzeń okaże się jednak niekoniecznie prawdziwe. Trudno Jutro albo pojutrze podporządkować jakiejś jednoznacznej klasyfikacji. Dzieło tworzone jakby z posklejanych fragmentów instagramowych historii przeradza się u Binga w portret społecznych problemów, zacierając dystans do prawdziwego minimum, wchodząc w życie bohaterów nawet głębiej niż oparte o scenariusz filmy psychologiczne. Liu swoją kamerą podgląda związkowe kłótnie w przerwach od epickich tricków, a między kolejnymi imprezowymi jointami zabiera głos w sprawie skutków przemocy domowej.
Czyniąc ze swoich znajomych bohaterów dokumentu, Liu nie tylko zaciera dystans między tematem a filmowcem, ale sam też staje się integralną częścią opowieści; poczynając od rzucania żartobliwych uwag zza kamery, kończy na rozliczeniach z własną rodziną, własną traumą. W Jutro albo pojutrze owa trauma prędko przyćmi efektowność flipów, czyniąc z deskorolki nie przedmiot dokumentu, a atrakcyjną formę eskapizmu totalnego. Wraz z chronologią filmu obserwować będziemy tę ucieczkę od rodzinnych problemów na rzecz kręcących się kółek, wyciszenie emocji dla skaterskiej precyzji. Przyćmione problemy jednak wcale nie znikają. Początkowo ograniczane do “it sucks”, po latach zaczynają domagać się własnego rozliczenia, stają się dla bohaterów jedyną do tej pory rampową przeszkodą, której przeskoczyć nie potrafią. Kamera Binga rejestruje wszystko; ciche odburknięcia, uniki, potem krzyki i łzy, desperacką niezgodę na to, by tak systematycznie dotąd tłumione traumy rzutowały na późniejsze życie. W obliczu tego Jutro albo pojutrze staje się opowieścią o odkładaniu przyszłości na później, o dławieniu się codziennością, która kiedyś stanowiła jedyne lekarstwo.
Mimo tego w filmie Binga największe wrażenie robi jednak bliskość. Zażyłość między twórcą a bohaterami osiąga tu kosmiczne poziomy, przemieniając film w zapis międzyludzkiej intymności – prawdziwej, szczerej i nieograniczonej. Kamera, a za nią widz, dojrzewa wraz z bohaterami, śledzi ich od dziecka aż po zakładających rodziny dorosłych, szuka przemian, różnic, zmian choć bardziej skupia się przecież na niemożności owych zmian dokonania. Jutro albo pojutrze staje się niemalże symulacją realnego kontaktu, który, po spotkaniu się z napisami końcowymi, pozostawia na widzu wrażenie obcowania z własnymi filmami z wakacji, ale nie tymi, które mamy na dysku, tylko tymi rzeczywistymi, które zaczepiły się w naszej pamięci. Tymi filmami, obdartymi z pozy, uwzględniającymi kłótnie, problemy, które tak trudno nam przezwyciężyć, więc borykamy się z nimi nawet teraz, długo po ich nagraniu. Tymi filmami, które w swojej prywatnej intymności okazać się mogą bardziej uniwersalne, niż cokolwiek co dotąd widzieliście, tymi, których nie chcecie włączyć, mimo że przypominają wam pozornie najbardziej beztroskie lata życia. Wiecie o których mówię?