Nie mamy tu bowiem do czynienia z typowym filmem biograficznym. Johnny to bardziej coś z pogranicza kumpelskiej komedii i mającego podnieść na duchu feel good movie à la Green book. Wyróżnia go jednak to, że bohater naszego seansu, po którym mamy poczuć się lepiej i cieplej na sercu ma nieuleczalnego glejaka mózgu. A jakby tego było mało, to prowadzi jeszcze hospicjum. Cierpienia jest więc w bród.
Światłość z tej opowieści w ilościach hurtowych wyzwolić się jednak udaje, na co wpływa bardzo wiele składowych. Na gdyńskiej konferencji po pokazie prasowym filmu Anna Dymna słusznie stwierdziła, że niezwykle dobrze stało się, że tę historię opowiedział ktoś młody i mało doświadczony. Po głębszym przemyśleniu absolutnie się zgadzam i naprawdę mocno zaczynam zgrzytać zębami na myśl, jak mógłby wyglądać ten film od któregoś ze starych mistrzów z ugruntowaną już pozycją. Padło jednak na debiutanta, Daniela Jaroszka, wcześniej znanego bardziej z reżyserowania teledysków. Na scenę wkroczył więc człowiek z zupełnie nieznaną szerszej publice energią, cytując księdza Kaczkowskiego, na pełnej petardzie. Jego film ominął wszystkie wyboje, które mogłyby sprawić, że seans stałby się nieznośny. W obie strony.
Dwa kluczowe w kwestii budowania atmosfery tej historii elementy to scenariusz i para głównych aktorów. Tekst jest bowiem napisany sprawnie, odpowiednio zamerykanizowany, a wszystkie jego składowe poruszają w widzu te struny, które akurat powinny. Nie unika się tu doczesnych, trudnych tematów, tak jak straty osób bardzo bliskich dla bohaterów, jednak skrypt potrafi z tych momentów wyciągnąć idee, które wpisywały się w życie księdza Kaczkowskiego. Świetnie idzie mu ekranowe oswajanie śmierci.
Piąty akapit to najwyższy czas, żeby pierwszym słowem wspomnieć o tym, kto jest tu głównym bohaterem. Na pierwszy plan, nawet bardziej niż tytułowy Johnny wysuwa się Patryk Galewski, grany przez Piotra Trojana. On i jego przemiana są najważniejsze, bo definiują nam zarówno cały ton opowieści, jak i delikatnie trzymają cały czas jego stronę jako tę dominującą. Trojan jest w tej roli fantastyczny, perfekcyjnie odnajdując się w tym balansie. W poprzedniej dużej roli, grając Tomasza Komendę, musiał być bardziej stonowany. Teraz, choć wykorzystał to doświadczenie i można w tych kreacjach znaleźć kilka punktów zbieżnych, dostosował się znakomicie do tego filmu, a jego relacja z Dawidem Ogrodnikiem działa na właściwie każdej płaszczyźnie. Najlepiej widać to na przykładzie żartów, które, mimo iż nie są mocno odkrywcze, to wywołują na sali salwy śmiechu. W scenie, w której ksiądz Jan tłumaczy Patrykowi, żeby mówił mu Johnny, mogłaby nawet wrzutka o popularnym łysym aktorze filmów dla dorosłych i mam wrażenie, że nawet to by zagrało. Gorzej niestety wypadają relacje z postaciami kobiecymi, bo te wymagałyby dopisania. Tak jak nieco więcej kłód, jakie pod nogami mógłby tu mieć ksiądz Kaczkowski. I oczywiście nie mówię o tych zdrowotnych.
Choć może niekoniecznie będzie to film, który rozbije gdyński bank, to w kwestii nagrody publiczności może być naprawdę mocnym kandydatem. Johnny to bowiem tytuł niezależnie od poglądów, podejścia czy poziomu przełożenia tej historii na doświadczenia osobiste, praktycznie niemożliwy do niepolubienia. Taki, który spodobałby się samemu zainteresowanego, będący bardzo w duchu tego, co przekazywał swoim słowem i czynem ksiądz Jan. A jego seans powinien starczyć, żeby uświadomić sobie, jak bardzo były to wartości uniwersalne.