Iron Sky. Inwazja – recenzja Avengersów kina klasy B

Rasowy czarny humor ogranicza w zasadzie tylko jedna rzecz – wyobraźnia osób odpowiadających za jego krzewienie. Twórcy Iron Sky byli tego faktu doskonale świadomi, wchodząc przy realizowaniu oryginału w spółkę z internautami i oddając w ich ręce nieco artystycznego zaplecza. To „uspołecznienie” produkcji, poza wymiernym profitem w postaci wsparcia finansowego oraz projektowego, zaprocentowało także w domenie wdzięku filmu, który jak na kino wysokobudżetowe (załóżmy, że 7 milionów Euro będzie tu już stanowić o „wysokości” budżetu) odznaczał się niewybrednym, często graniczącym z sekcją cenzuralną humorem, który zaś stanowił o jego wyjątkowości i ogólnej jakości. Choć programowa B-klasowość niniejszego projektu sprzyjała eksploracji niechętnie eksplorowanych rejonów „śmieszności” już jakby u zarania, to dopiero kontakt ze społecznością internetowych cyników poświadczył o istocie Iron Sky.

Zobacz również: Avengers: Koniec gry – recenzja największego filmu Marvela!

Lata minęły, wpływy ze sprzedaży oryginału wywindowały zysk, wobec czego podjęto decyzję o realizacji kontynuacji – tym razem już z ponad dwukrotnym przebiciem budżetowym, co miało nadać serii iście superbohaterskiego rozmachu. I o ile Iron Sky. Inwazja rzeczywiście zrywa z (mimo wszystko) kameralnością „jedynki” na rzecz bombastycznego efekciarstwa, to traci również swój główny i – jak się okazało – jedyny atut – rasowość czarnego humoru.

Fot. kadr z filmu

Fot. kadr z filmu

Po ponad 20. latach od zakończenia konfliktu nuklearnego na Ziemi, resztki ludzkości na dobre zadomowiły się w byłej nazistowskiej fortecy znajdującej się po ciemnej stronie Księżyca. Nie jest to jednak życie sielankowe, ponieważ wszystkie systemy bazy, które niegdyś umożliwiły nazistom inwazję, obecnie tkwią w opłakanym stanie. Jedyną deską ratunku i możliwością ponownego uczynienia gatunku ludzkiego wielkim okazuje się (a jakże) Święty Graal, spoczywający w jądrze umierającej planety Ziemi i służący… Vrilom, Reptilianom, jaszczuroludziom, stojącym u sterów świata od czasów dinozaurów. Naturalnie dojść więc musi do konfliktu interesów, a w szranki z grupą straceńczych protagonistów stanie m.in. Caligula, Papież Innocenty, Margaret Thatcher, Mark Zuckerberg, czy perła w koronie twórców – Adolf Hitler na Tyranozaurze.

Na poziomie konceptu mamy więc do czynienia z absurdyzmem najwyższego sortu, co zresztą zapowiadały zarówno zwiastuny, jak i konwencja części pierwszej. W praktyce jednak cyniczna celność obserwacji twórców i wynikające z niej, charakterystyczne poczucie humoru zdają się wyczerpywać już w momencie publikacji materiałów promocyjnych. Kiedy na ekranie pojawia się wspomniany i zapewne przez wielu wyczekiwany Adolf Rex, przyjmujemy go z niejako ciepłą obojętnością – doskonale wiedzieliśmy, że właśnie w tym momencie zaszczyci nas swoją obecnością i raczej nikt nie przyłożył się do tego, aby urozmaicić ją czymś więcej niż samą faktycznością.

„Śmieszność” polega tu zatem bardziej na odwoływaniu się do samej idei Hitlera ujeżdżającego Tyranozaura, aniżeli próbie nadania tej czynności rzeczywiście zabawnego podszycia. Na podobnej zasadzie w Iron Sky. Inwazja działa większość elementu humorystycznego, co w gruncie rzeczy oznacza, że jego spontaniczność, nieprzewidywalność i nieokrzesanie zostały poddane twórczemu rygorowi – wyobraźnia została więc wymieniona na rzemiosło, a frywolność i dzikość na gust ogólny. Podczas gdy Iron Sky jakkolwiek zakrawało czernią swego humoru o wszelkiego rodzaju fejsbukowe grupy „cenzo”, tak Inwazja jest już więc czernią demotywatorów. Czyli de facto samym czubkiem góry lodowej, która sama nie jest świadoma tego, jakie atrakcje skrywa pod taflą wody.

Fot. kadr z filmu

Fot. kadr z filmu

Rzecz jasna nie możemy w pełni spisać humoru Inwazji na straty. Mimo ogólnej drętwoty pojawiają się tu drobne, realnie śmieszne wstawki jak np. proca Innocentego w kształcie ukrzyżowanego Jezusa, czy większe, bardziej zawoalowane koncepty w postaci wyznania Jobsyzmu (tak, o tego Jobsa chodzi). Są to jednak wyizolowane przypadki, klejnoty w morzu ropy, które nie płyną w rytmie całego nurtu, lecz punktowo pobłyskują. Z humorem Inwazji jest bowiem tak, jak z tym zepsutym zegarem – dwa razy do doby wskaże prawidłową godzinę, co jednak nie oznacza, że możemy mu całkowicie zaufać.

Zobacz również: Vox Lux – recenzja mrocznego filmu muzycznego z Natalie Portman

Sequel Iron Sky podejmuje również inny, modny ostatnimi czasy trop satyry – próbuje obnażać i wyśmiewać klasyczne struktury narracji (szczególnie kina superbohaterskiego) i ogólne zestawy cech typowych protagonistów. W sytuacji, gdy nasi bohaterowie muszą przekraść się do statku kosmicznego i niepostrzeżenie opuścić bazę, na ich drodze pojawia się przeszkoda w postaci myślącego bicepsem strażnika. Konwencjonalnym rozwiązaniem podobnego patu byłoby zwyczajne usunięcie przeszkody za pomocą siły, wyrazistej sugestii lub podstępu. W Inwazji wystarczy najzwyklejsza prośba – strażnik nie będzie sprawiał problemów, a co więcej, dołączy się do eskapady.

Rzecz to zaiste samoświadoma i autoironiczna, ale powstaje pytanie, czy nadal konieczna? W czasach, gdy Marvel i DC, czyli superbohaterscy potentaci kina gatunkowego, nie boją się sięgać po tego typu narzędzia narracyjne i stawiają w krzywym zwierciadle nawet najbardziej dystyngowanych osobników, podobne zabiegi u młodszej i mniej zamożnej braci uchodzą za co najmniej archaiczne. Po cóż posługiwać się sarkazmem względem akademików, skoro oni sami traktują siebie z dystansem? Efektem jest więc jedynie poczucie wtórności, a do tego wtórności o dość nikłej sile oddziaływania. Próbując zatem obalić schematy, Inwazja tylko je powieliła.

Fot. kadr z filmu

Fot. kadr z filmu

Choć gardzę stereotypami, to Iron Sky. Inwazja potwierdza przynajmniej jeden z nich – Finowie (i szerzej – Skandynawowie) nie opanowali niuansu dobrego poczucia humoru i nic nie wskazuje na to, by w bliższej przyszłości mieli tego dokonać. W pierwszej części reżysera i scenarzystę Timo Vuorensolę ratowali internauci, czyli zakała dobrego obycia i poczucia jakiegokolwiek smaku. W drugiej pomocnej ręki nie podał mu już nikt. Został sam na sam ze swoim fancy budżetem. A jak doskonale wszystkim wiadomo – pieniądz humorem nie grzeszy.

Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

Redaktor

Najbardziej tajemniczy członek redakcji. Nikt nie wie, w jaki sposób dorwał status redaktora współprowadzącego dział publicystyki i prawej ręki rednacza. Ciągle poszukuje granic formy. Święta czwórca: Dziga Wiertow, Fritz Lang, Luis Bunuel i Stanley Kubrick.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?