Czy film może być jednocześnie spokojny i dynamiczny? Subtelny i brutalny? Być autorskim slow cinema i sensacyjniakiem w stylu serii o Jasonie Bournie? Wprowadzać w stan kontemplacyjno-medytacyjny, ale i podnosić ciśnienie czy trzymać w napięciu? Oczywiście, uchwycenie takiego stanu w ramach jednej sceny jest niemożliwe, ale patrząc całościowo, jak najbardziej wykonalne. Inwazja barbarzyńców jest właśnie tym filmem udowadniającym, że można przeskoczyć i takie trudności koncepcyjne. Co więcej, wykonuje je na tyle dobrze, że nie zdziwiłbym się, gdyby osoba, która przypadkiem oglądałaby malezyjski film w telewizji i przysnęła na kilkanaście minut, mogłaby po przebudzeniu odnieść wrażenie, że przegapiła seans i zaczął się już kolejny program z ramówki.
Tak, Inwazja barbarzyńców to film kameleon, który dokonuje zaskakujących transformacji w ciągu około stu minut trwania. Najbardziej uważni widzowie mogą w jego trakcie domyślać „stanu faktycznego”, bo na wszystkie zwroty i metamorfozy jesteśmy przygotowywani właściwie od samego początku. O tym, że mamy do czynienia z filmem w filmie, dowiadujemy się przecież już na samym początku. Pierwsze słowa, które padają na ekranie, jeszcze przed planszą z tytułem, to zakulisowy gwar i m.in. słynne „kamera, akcja!”. W tym kontekście ważne są również słowa bohatera wcielającego się w reżysera, który stwierdza, że kiedyś film był dla niego wszystkim, a obecnie wszystko jest filmem i życie samo w sobie jest filmem.
Pierwszą część filmu określić można jako kobiecy dramat rozgrywający się w kulisach azjatyckiego środowiska filmowego. Śledzimy w nim losy słynnej aktorki dramatycznej otrzymującej propozycję powrotu do kina. Reżyser, który jest i jej przyjacielem, oferuje główną rolę w „żeńskiej kopii Tożsamości Bourne’a”. Stawia również wymóg, by nauczyła się kung fu i wszystkie sekwencje akcji wykonywała sama. Warto wspomnieć, że nauka sztuk walki czy ekranowy comeback po dłuższej przerwie związanej z urodzeniem i wychowywaniem dziecka to osobisty i metafilmowy wątek dla Tan Chui Mui, reżyserki, scenarzystki, producentki i odtwórczyni głównej roli w Inwazji barbarzyńców.
Tak więc zaczyna się pierwszy akt, w którym oglądamy przełamywanie lęków i barier kobiety, jej treningi, osobiste i okołoprodukcyjne rozmowy, ale i trudy związane z samotnym wychowywaniem bardzo niesfornego syna. Mniej więcej w połowie filmu następuje pierwszy zwrot akcji, który całkowicie odmienia atmosferę oraz styl dzieła. Inwazja barbarzyńców zamienia się wtedy w czyste kino szpiegowskie i film sztuk walki, a widz może mieć mętlik w głowie. Omawiana wcześniej fikcja staje się dla głównej bohaterki rzeczywistością, a kinoman zauważy, że ogląda… wspomnianą i planowaną żeńską kopię Tożsamości Bourne’a.
Zamysł i przejście jest świetne, natomiast sama część będąca filmem akcji taka już nie jest, wręcz wydaje się najsłabszym fragmentem całości. Przede wszystkim widać, że dostajemy coś w rodzaju niskobudżetowego remake’u Tożsamości Bourne’a. Twórcy nie mogą sobie pozwolić na rozmach, techniczną maestrię realizacyjną i pełne doszlifowanie choreografii scen walk. Omijając oczywistą wtórność scenariuszowych rozwiązań, brakuje lekkości i płynności w sekwencjach pościgów czy bitek. Podobnie jak w filmie Douga Limana, dynamika akcji budowana jest poprzez sporą liczbę cięć montażowych, natomiast w Inwazji barbarzyńców za mocno podpiera się ona sztuczkami montażowymi i kłuje w oczy czasowe przyspieszanie ruchów postaci w scenach walki wręcz. Trzeba jednak oddać, że bójki są całkiem pomysłowe i stawiające na realizm, jest nawiązanie do sceny walki długopisem, a drobniutkiej bohaterce daleko do niezniszczalności.
Ostatecznie część „sensacyjna” okazuje się być ścieżką do finałowej części, która znowu zmienia nastrój azjatyckiego filmu o 180 stopni. Ostatnie minuty to buddyjsko-medytacyjne, spokojne, subtelne kino, totalne uspokojenie i głęboki oddech po sensacyjnych wydarzeniach, a główna bohaterka odnajduje harmonię ze światem oraz wewnętrzną.
Co tu więcej pisać, Inwazja barbarzyńców w reżyserii Tan Chai Mui to kolejny dowód na to, że kino azjatyckie wciąż jest pełne fascynujących pomysłów, potrafi zabierać widzów w zaskakujące rejony, a jego twórcy umiejętnie bawią się oraz nas łącząc autorskie wizje z gatunkowymi schematami.
Edycja online 16. Azjatyckiego Festiwalu Filmowego „Pięć Smaków” trwa do 4 grudnia! Film obejrzeć można klikając TUTAJ.
ilustracja: materiały prasowe