Jak z horroru jest tylko mieszkanie, do którego trafia główny bohater, młody absolwent bankowości imieniem Tomek. Magister obroniony, czas ruszyć w świat kariery. W otwierającej scenie widzimy, jak odnajduje wspomnianą kwaterę. Stara i zapuszczona kamienica, w której co chwila potrzeba napraw, jednak wydaje się, że może być kątem na rozpoczęcie dobrego życia. W końcu przecież będzie choć trochę własna, a do tego Tomek szybko znajduje wspólny język z przepiękną właścicielką. Czas zrobić to, co najważniejsze, znaleźć pracę.
W szukaniu może nie pomoże, ale niezapomniane przeżycia zapewni wyjątkowa ekipa współlokatorów. Tu wrzeszczący i nieodchodzący zbytnio od ekranu własnego komputera nerd, tu burzliwy związek z podejrzanymi dochodami, trudno wiążący koniec z końcem, a na sam koniec babcia, która może i nie sprawia zbyt wielu problemów za dnia, ale w nocy chętnie zajrzy sprawdzić, co robisz, przy okazji upominając wysoce nieetyczne zachowania. Wszystkie sytuacje, które dają nam poznać całą ekipę, są naprawdę zabawne, świetne zagrane i błyskotliwe. Żart nie zawsze ma poziom, ale nigdy nie można zarzucić mu sztuczności, przez co wpisuje się w konwencje filmu.
Sztuczność i odrealnienie również pojawia się tam, gdzie trzeba, bo mowa tu o chyba najważniejszym wątku filmu, szukaniu pracy. Tomek wraz z wyprowadzeniem się z rodzinnego gniazdka i otrzymaniem dyplomu pochłania się w wir poszukiwania pracy. Tam spadają na niego wszystkie problemy, które nie pozwalają na znalezienie posady, a co za tym idzie, doprowadzenia do powrotu ukochanej dziewczyny. Bo najpierw muszą być odpowiednie buty, bawełniana koszula, CV wyróżniające się na tle tysięcy innych i najlepiej znajomości, a dopiero potem to, jak się sprawdza jako potencjalny kandydat. Widać, że albo Adrian Apanel dużo pochodził po korporacjach, albo zrobił porządny research, bo pokazał większość absurdów, jakie doprowadzają do frustracji młodych ludzi i często sprawiają, że bardziej wzięta branża wygrywa z pasją, a całość kończy się zupełnie poza wyuczonymi kompetencjami.
Oglądam to tak sobie z uśmiechem na ustach, mówię, że mam na tym festiwalu niespodziewanego (choć od samego początku intrygował i chciałem go sprawdzić) faworyta, z czasem jednak mina rzedła i wykryłem największą bolączkę tego filmu. Gdy już zrozumiemy konwencje i będziemy wiedzieć, o co chodzi, a będzie to mieć miejsce jakieś 30 minut po rozpoczęciu seansu, okazuje się, że to tyle. Horror Story nie ma już nic do zaoferowania treściowo, w żaden sposób nie usprawniając i nie pogłębiając intrygującego konceptu. Tomek chodzi na te rozmowy, między nimi zdarzają się losowe, równie irytujące sytuacje domowe przełamywane żartami i to właściwie tyle. Co gorsza, nic nowego nie dzieje się także w akcji. Niby frustracja narasta, niby nasz bohater przebywa drogę, jednak cały czas na podobnym poziomie emocji. Naprawdę szkoda, że to film tak jednopatentowy, bo jest materiałem na wielki hit.
Świetnie radzi sobie natomiast obsada, w której należy docenić nie tylko samo zagranie wszystkich ról, ale i fantastyczny casting, który daje uśmiech. Największy, gdy widzi się twarz Mariana Opanii, bo to zawsze cieszy, jednak równie dobrze dobrano pozostałych aktorów. Pasujący idealnie Jakub Zając, dobra Michalina Olszańska i trochę bardziej oczywiste, jednak również udane castingi Konrada Eleryka i Pauliny Gałązki. Jeśli znacie kariery tej dwójki aktorów, to mniej więcej wiecie, czego i w jakich epizodach możecie się spodziewać. Nie jest to jednak wada, bo wypadają poprawnie.
Ferdynand Kiepski mówił od razu, że w tym kraju nie ma pracy dla ludzi z jego wykształceniem. Tomek próbuje i próbuje, nie dając za wygraną, a nam dane jest to z przyjemnością obserwować. Spada ona jednak wprost proporcjonalnie do czasu, jaki spędzamy z nim przed ekranem. Ilość materiału w Horror Story byłaby bowiem idealna na krótki metraż (jak w świetnej, wcześniejszej Stancji tego samego twórcy), na ponad 100 minut jest jednak zbyt mała. Zbyt mała do zachwytu, wystarczająca, żeby ulepić warty zobaczenia seans.