Najnowsze dzieło Claire Denis wzięło wszystkich z zaskoczenia. Ceniona za emocjonalne miejskie kino na styku artyzmu i obyczaju, nagle postanowiła zabrać się za wnętrza technokratycznej zniewalającej maszyny. Zwisające z sufitu kable a’la Solaris splatają się tu z korzeniami pieczołowicie pielęgnowanych owoców i warzyw. Przez znaczną część filmowej akcji owa pielęgnacja, zarówno ogrodu jak i własnej dojrzewającej latorośli, obijająca się echem o zastój samotności i pustkę pomieszczeń, wypełnia życie głównemu bohaterowi; jest dla niego jednocześnie elementem więziennej resocjalizacji, co ucieczką przed bezczasowym szaleństwem. Zaokienna próżnia i efektownie przyciągająca czarna dziura w opozycji do ocierających się o pretensję wywodów – tak wysmakowane podglądanie robotycznie mutującego Roberta Pattinsona początkowo przybiera w formie coś jakby z Malicka. Poznanego w momencie pozbywania się zahibernowanych ciał współpodróżnych bohatera obserwować mamy jednak w High Life tyle jako metodycznie pracujący trybik, ile stopniowo dehumanizującego się członka załogi w prezentowanych narracyjnym zaburzeniem reminiscencjach.
Filmowe motto zostaje obnażone dosyć prędko, gdy w jednej ze scen bohaterowie definiują swoje przerażenie kosmosem, jako jednoczesne przybliżanie się i złudzenie oddalania. Na takich właśnie paradoksach Denis tworzy cały świat High Life: ucieczka z Ziemi zestawiona z niewolą statku, spełnione pragnienia powiększające jedynie tęsknotę do czasów ich niespełnienia, mozolne parcie do celu, o którego bezcelowości wiadomo przecież od samego początku. U reżyserki kosmos nadaje uczucie niesłabnącej klaustrofobii, a ludzkie instynkty zaczynają służyć same sobie. Nadzorująca statkiem Juliette Binoche z pipetą separuje seksualność od prokreacji, nadając tym samym obu wstydliwego posmaku naukowych procesów. Załoga High Life, grupa skazańców decydująca się na międzygwiezdną rehabilitację, prędko orientuje się w swojej sytuacji podglądanego królika doświadczalnego, obdzieranego kolejno ze wszystkich poziomów człowieczeństwa. Niepisana zasada międzyludzkiego zdystansowania doprowadza do swoistego ewolucyjnego nawrotu; przez skłonności do gwałtów i oddawanie nasienia za pokrzepiający narkotyk, do niemalże allenowskiej kapsuły seksualnej przyjemności, obnażającej ludzkie ułomności w starciu z postępem mechanizacji. Denis zamienia kobiety w wadliwe inkubatory na niechętne do przyjścia na świat potomstwo, mężczyzn z kolei, anektując ich przyjemność na rzecz naukowej depozytorni wydzielin, pozbawia celu, skazując na nieuzasadnioną agresję i nieograniczoną czasem stagnację.
W tak dobitny pesymizm z czasem wstępuje dziecko, wyrastające z kolei już jedynie na samotności Pattinsona. Dziecko, które w swojej nieprzewidywalności ukrywa urozmaicenie, nadzieję i, przede wszystkim, okruchy człowieka. Za ścianą sklejanego jakby z dykty statku, którego skafandry bardziej przypominają halloweenowy strój niż realny mundur, Denis decyduje się nie kryć krajobrazu ziemskiego pod warstwą umownej grawitacji czy zmartwień o prawa fizyki. Jej kosmos od początku ma odbijać ten bliższy, ludzki, a mniej lub bardziej oczywiste metafory – wyraźnie korespondować ze społeczno-życiową prozą. Tak pusty i wyzuty z kierunku żywot astronauty prędko nieświadomie zaczyna rymować się z naszym, gdy kolejne dni kończą się obowiązkowym lakonicznym raportem do milczącego komputera, a potem zaczynają całodziennym ceremoniałem obowiązków, błahych radostek, wzajemnych urozmaiceń i spojrzeniem w milcząco wyczekującą otchłań. W miarę fabularnych perturbacji tak głęboko poszukiwany cel okazuje się wszak bezdyskusyjnie tym odgórnie narzuconym, od początku realizowanym przez czuwający kosmodrom. A my, przystrojeni skafandrami astronauci, przesuwamy się monotonnie w przestrzeni, a im bliżej jesteśmy, tym jeszcze dalej się czujemy.