Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie – recenzja filmu, w którym są zwroty akcji [BEZ SPOILERÓW]
Autor: Łukasz Kołakowski
18 grudnia 2019
Dawno nie miałem w stosunku do żadnego hollywoodzkiego blockbustera tak bardzo ambiwalentnych odczuć przed seansem. Bo choć lubię wciąż tę sagę, a dźwięk słów Star Wars struny cały czas we mnie porusza, to jednak Ostatni Jedi zdecydowanie stosunek do całej sagi zobojętnił. A że dziewiątkę do tego miał kręcić Colin Trevorrow, czyli typowy hollywoodzki rzemieślnik, to nie miałem za co chwytać w swoich nadziejach. W międzyczasie jednak gościa zwolniono, a słynne Niech moc będzie z tobą, ponownie powiedziano J. J. Abramsowi, który, co by o jego Przebudzeniu mocy nie mówić, miał jednego asa w rękawie. Wydawało się, że wie, co w tej marce masowo jara publikę od ponad czterech dekad. Dlatego też bezpieczny kompromis epizodu VII z choćby minimalną nutką szaleństwa przyjąłbym z otwartymi rękami. Abrams jednak tym razem spisał się na medal, nie tylko przywracając wiarę w Gwiezdne wojny, ale wręcz nadając im blask. Skywalker. Odrodzenie to bowiem kapitalny film, najlepszy, jaki widziała ta saga od bardzo, bardzo dawna.
[Tu, jako że jest to recenzja Gwiezdnych wojen, zostawiam miejsce na wielki twist fabularny. Możecie sobie dorzucić do niego muzyczkę. Polecam Imperial March, nigdy się nie starzeje.]
Dobra, koniec lukrowania, twist mamy za sobą, więc będziemy pisać prawdę. Prawda jest zgoła inna. To znaczy, ten duży akapit wstępu możecie potraktować serio do czasu. Napisałem go zgodnie z sercem, do momentu, w którym zacząłem chwalić część dziewiątą. Dużą część swojego popkulturowego życia w ciągu ostatnich dwóch lat spędziłem bowiem na krytykowaniu Ostatniego Jedi, który był dla mnie bodaj najmniej emocjonującą częścią całej sagi. Po Skywalker. Odrodzenie za nim tęsknie. W dodatku naprawdę mocno.
Rzeczywiście miałem nadzieje, że to wypali, że ten film, nawet jeśli nie będzie jakimś wybitnym dziełem, to zwróci uwagę na to, co w Gwiezdnych wojnach kochamy, a co zaniedbał Last Jedi. J.J.Abrams stając za kamerą Przebudzenia mocy to wiedział, wprowadzenie nowych postaci do sagi się bowiem, jak nic innego w tej najnowszej trylogii udało. Dlatego też chciał podążyć teraz tą samą drogą. Rozumiem, dlaczego on i Disney sprawili, że nowy film z uniwersum wygląda właśnie tak. Że znów jest tu tona twistów oraz przepychanki z mocą głównych bohaterów. Problem w tym, że w scenariuszu nie dopisano do tego… filmu.
To Gwiezdne wojny wzbudziły w masowym widzu alergię na spoilery. Właśnie one były główną sagą, z której wyjawianie kluczowych elementów fabuły uznawało się za szczególne okrucieństwo, a odkrywanie podczas seansu w kinie za wysoką dawkę przyjemności. Niestety Skywalker. Odrodzenie, idąc tropem Ostatniego Jedi, w tej dziedzinie przegięło, a zrobiło to nawet mocniej. Zwroty akcji już tam były niesatysfakcjonujące, a tutaj dopadła je jeszcze taka częstotliwość wpadania, że żaden nie znaczy już nic. Bohaterowie umierają, są, wstają, umierają, są po ciemnej stronie, po jasnej, po każdej, a wszystko z składem i ładem podobnym jak w tym zdaniu. Większością dobra nowej trylogii były postacie Rey i przede wszystkim Kylo Rena. Wiedząc, że ich pochodzenie i romansowanie z każdą ze stron intryguje, Abrams postanowił każdemu z nich pobawić się w zmiany charakteru i zdania idące w dziesiątki. Im dalej w las, tym chaos wymknął się mu spod reżyserskiej kontroli na tyle, że nie zostało nic innego, jak tylko dalej w niego brnąć. Fani pewnego serialu o tajemniczej wyspie poczują tu równie rozczarowujące Deja vu.
fot. Disney/LucasFilm
Przy tych wymysłach Disneya, co jeszcze uczyniło tę sagę tak kultową, zaświeciła im się pewnie kolejna czerwona lampeczka, mówiąca: stara gwardia bohaterów. Chwila, Luke już był, Han Solo też, Carrie Fisher to niestety wiemy. No dobra, to tutaj dawać Lando i Palpatine’a. A może by ich jeszcze czymś splątać z naszymi bohaterami. W tym przypadku również maleńki plusik za to, że obydwaj Panowie nie są w tym filmie nostalgicznymi maskotkami, jednak nie są to wejścia, których te postacie są warte. Pojawią się, wezmą udział w paru twistach, po czym poczekamy sobie kolejne x lat, aż znowu ich zobaczymy. Aż znowu ta obrzydzana takimi filmami moda na nostalgię wróci.
Skywalker. Odrodzenie nawet nie śmie udawać, że interesuje go coś innego, niż przepychanki pomiędzy Benem, Rey, Ciemną i Jasną stroną Mocy. Reszta bohaterów coś tam robi, z kimś gdzieś walczy, ale ani nie czuć w tym zagrożenia, ani potrzeby oglądania. Film ma dziwną strukturę, bliższą raczej grom komputerowym. Bohaterowie przemieszczają się z punktu A do B, tam pojawia się złol, scenariusz rzuci twistem (albo trzema) i cyk, odbębnione, jedziemy dalej. Już mniej więcej przy trzecim razie widza wyłącznie to śmieszy. Jeśli jednak jesteś choćby umiarkowanym fanem Star Wars, będzie to śmiech przez łzy.
fot. Disney/LucasFilm
Z żalem trzeba stwierdzić, że mamy tu do czynienia z jednym z najgorszych blockbusterów tego roku. Choć zza kulis w ostatnim okresie nadchodziło dużo plotek, że z marką nie dzieje się najlepiej, nikt chyba nie mógł spodziewać się aż takiego zjazdu. Skywalker. Odrodzenie jest dla sagi Star Wars tym, czym dla nowopowstającego kilka lat temu uniwersum DC było Batman v Superman. Jak tam, tak i tu, twórcy nie do końca zdawali sobie sprawę, co czyniło poprzednie filmy wielkimi, dlatego wzięli te najbardziej powierzchowne elementy, przesadzili z nimi, a zepsuli wszystko dookoła. Tkwiąc w poprzedniej epoce, jednakże nieumiejętnie przekładając na dzisiejsze realia jej czar Epizod IX spycha sagę Star Wars do pozycji filmu satysfakcjonującego tylko w kategoriach guilty pleasure. Jeśli chodziło o to, żeby bez walki oddać Marvelowi tron najważniejszej współczesnej franczyzy popularnego kina, to szanuję. W innym wypadku Disney i filmowe Gwiezdne wojny potrzebują zdecydowanej separacji. Niech moc będzie z marką w tych trudnych czasach.
Zdaniem innych redaktorów:
Krzysztof Wdowik:
Myślałem, że The Last Jedi wyrządził u mnie nieodwracalne skazy na psychice, ale Rise of Skywalker zmusza mnie do udania się na długą terapię. Mimo bycia swoistym remakiem epizodu IV, The Force Awekens dawało nadzieję na świetne rozwinięcie historii. Rian Johnson z sukcesem zarżnął wszystkie niewiadome postawione przez Abramsa w epizodzie VII, a Disney został w kropce. Bo zamiast ustalić plan na trylogię, dali reżyserom wolną rękę w opowiadaniu historii. Abrams wrócił by ratować ile się da, a okazuje się, że finał gwiezdnej sagi to najgorsza część Gwiezdnych Wojen. Nic w tym filmie nie działa, działania bezbarwnych bohaterów nie mają sensu, zaś kluczowe punkty fabularne pogrążają dziedzictwo Star Warsów. Najlepsza opinia z jaką się spotkałem i która idealnie odzwierciedla to, co się dzieje w Skywalker. Odrodzenie to „ten film jest pijany”. Ode mnie – 20/100
Redaktor prowadzący działu recenzji filmowych
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.
Kontakt pod [email protected]
W sumie pocieszył mnie ten tekst:) Mam wrażenie, że najgorsze co może się stać, to że ten film będzie do bólu przeciętny. Już wolę się uśmiać w kinie i potem wspominać jak oglądałem najgorsza część, niż rozczarować się nijakością. Dzisiaj lecę do kina, będę dawał znać jak moje wrażenia.
Dlaczego mnie to nie dziwi?… chlip..