Najpierw solowa Godzilla, potem Wyspa czaszki, potem Król potworów. To uniwersum Warnera właśnie wchodzi z czwartym filmem, a jego twórcom wciąż wydaje się, że jak są wielkie potwory, to do szczęścia nie potrzeba wiele więcej. Takie myślenie zaprowadziło ich do przyzwoitego solowego występu Konga, ale był to jedyny taki wypadek. Pozostałe filmy były przeciętne i podobnie jest z tym najnowszym. Co jednak najdziwniejsze, kolejny raz z podobnych powodów.
Oglądacie czasem w telewizji największe walki bokserskie? Pewnie się Wam zdarza, a jeśli tak, to możecie pewnie potwierdzić, że najgorszym zjawiskiem takich transmisji są reklamy. Reklamy wrzucane na siłę w przerwie między każdą rundą, za każdym razem te same, wchodzące do głowy równie mocno co kolejne ciosy na twarz przegrywającego pięściarza. Takie bloki reklamowe to lwia część seansu filmu Adama Wingarda. A konkretnie ta, która dotyczy ludzi. Film stoi bowiem tak jak poprzednie, w dziwacznym rozkroku między nadawaniem ludzkim bohaterom ważnej roli w tym filmie, przy jednoczesnym problemie z przedstawieniem ich świata jako ciekawy. Ludzie znowu przez lwią część tego filmu nie mają absolutnie nic ciekawego do zrobienia, a charyzmą w większości przypominają krzyżówkę byłego selekcjonera Jurka Brzęczka i Andrzeja Dudy. Nie ma możliwości związania się z nimi emocjonalnie i kibicowania, a gadająca z Kongiem dziewczynka w żadnym wypadku tego nie zmienia. Do tego żonglowanie bohaterami na przestrzeni czterech filmów jest totalnie nielogiczne. Nie wiemy już, które postaci wciąż należą do tego świata, który film brać pod uwagę, a który pominąć. A co najgorsze, nie mamy najmniejszego zamiaru tego zgłębiać.
Ten sam problem jest z teoriami fizyki, które ten film obala, szerząc nowe. Mamy teorię pustej ziemi, ale nie wiemy, o co w niej chodzi, a jak to w takich filmach bywa, forsować ją musi głównie naukowiec z piwnicy, któremu dano zadanie uratowania świata. Oczywiste jest, że przesadą będzie czepianie się w tego typu filmie praw fizyki, ale twórcy w scenariuszu zapędzają się za bardzo, przez co jest kilka momentów wywołujących w widzu uczucie zażenowania. Żeby zrobić jedną z ważniejszych z punktu widzenia fabuły rzeczy, sympatyczny nerd musi w tym filmie po prostu odgadnąć jedno hasło, a gdy to się mu nie udaje, próbuje rozwiązania awaryjnego, którym jest… a zresztą, sami zobaczycie.
Jeśli chodzi o same potwory, to seans filmu Wingarda również jest nierówną walką. Wszystko przez fakt marginalizowania Godzilli i jej roli w tym potwornym konflikcie. Nie dość, że film dość długo wydaje się robić z naszego króla potworów czarny charakter, to jeszcze scenariusz nie pokazuje go zbyt często, w dużej mierze sprowadzając do chyhającego za rogiem zagrożenia, które wyskoczy kilka razy ni stąd, ni zowąd a na koniec musi zostać pokonane. Podążanie tym tropem nie wprowadza jednak do filmu żadnych urozmaiceń, a końcowe zboczenie z niego również szczytów oryginalności nie osiąga. Jak cały, napisany po linii najmniejszego oporu scenariusz.
Żeby jednak nie było, że wszystko jest tu słabe bądź nijakie, mamy Konga. A nasza małpka jest gwiazdą i największymi pokładami dobra Godzilla vs. Kong. Kiedy ta pierwsza jest na marginesie, goryl świeci światłem zarówno odbitym od niej, jak i mocnym własnym. To wbrew tytułowi, jego film, Civil war przerośniętej małpy. Kong jest zdecydowanie najlepiej napisanym bohaterem, ma charakter, motywację i przechodzi wiarygodną drogę, która, choć czasem podąży uroczymi skrótami, jest najciekawszym, co daje nam ten film. To jednak cały czas nieco za mało, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że marka próbuje już czwarty raz.
Film ma wyraźny styl wizualny, stąd pewnie mimo wszystko warto będzie, jeśli jednak polskiemu Warnerowi uda się go wprowadzić do kin wpaść, zobaczyć to na dużym ekranie. Widać, że Wingard ma oko do scen akcji, a skąpany w neonach Hongkong wydaje się być znakomitym miejscem do podbicia efektowności tych ogromnych zapasów. Jeśli jednak jakość premier pozostanie podobna, jak miało to miejsce przy ostatnim tymczasowym otwarciu, Godzilla vs. Kong będzie jedną z najsłabszych produkcji w repertuarze. Krzyczeć z ekranu będzie jednak niewątpliwie najgłośniej.