Godzilla II: Król potworów – recenzja rozczarowującego filmu o zapasach wielkich monstrów!

Trailery do tego filmu nie miały żadnych głosów sprzeciwu ani hejtu. Trudno się jednak dziwić, bo były naprawdę znakomite. Stężenie elementów porządnego monster movie na minutę kazało mieć nadzieje, że w czerwcu, gdy film już wyjdzie, lato tego roku, po słabym pod tym względem poprzednim, przywitamy porządnym blockbusterem. Witamy je natomiast porządnym rozczarowaniem, bo wspomniane zwiastuny to wręcz definicja widzianych często trailerów lepszych niż film. Nie chodzi nawet o to, że pokazały wszystkie najlepsze jego momenty, bo oglądając go, ma się wrażenie, że dobrych zwiastunów można z niego zmontować  tysiące. Dobrego filmu natomiast niestety żadnego.

Godzilla powróciła 5 lat temu za sprawą starającego się, jak przy utracie dziewictwa (bo tak reżyser charakteryzował pracę, jaką włożył w ten film) Garetha Edwardsa. Film był niezły, bo choć brakowało w nim trochę samej Godzilli, to jednak dostarczał kawałka nieskrępowanej rozrywki. Potem w uniwersum był jeszcze fajniejszy Kong, więc gdy miało przyjść do powrotu króla, który w dwójce nawet dostał taki podtytuł, mogło się wydawać, że tendencja zwyżkowa zostanie zachowana. W zamian jest duży dołek, z bardzo wielu przyczyn.

Michael Dougherty, który stanął za kamerą tej części, poległ na wyciąganiu wniosków. Godzilla z 2014 ideałem nie była, a ta powiela chyba wszystkie jej największe błędy. Krytykowaliśmy postacie ludzkie tam, nie będziemy mieć co chwalić tu. Nie podobała nam się ograniczona rola króla potworów? Tutaj też dłużej popodziwiamy kilka innych monstrów. Monarch kontroluje 17 potworów, więc ekipę mamy prawie jak Avengers, jednak do tytułu trafia tylko jeden. Dlatego to na nim, ewentualnie na jego powiązaniach z całą resztą, wypadałoby się skupić. Tego drugiego też jednak nie oczekujcie.

Zobacz również: X-Men: Mroczna Phoenix – recenzja ostatniego filmu serii w erze 20th Century Fox

Pal jednak licho, gdyby powielone schematy były jedynymi bolączkami tego filmu. Dwójka jest dużo gorsza od pierwszej części, bo dokłada mnóstwo nowych grzeszków. Michael Dougherty jest również współscenarzystą tego filmu, jednak dużym nadużyciem jest mówienie tutaj o kompetentnym scenariuszu. Akcją rządzi schemat, wedle którego bohaterowie przelatują z jednej lokacji do drugiej, w każdej dając powód do pojawienia się jednego bądź kilku z monstrów, a następnie oglądaniem kolejnej rozwałki. Trudno jest się połapać, do czego dąży tu większość postaci, a niektóre motywacje są zwyczajnie niedorzeczne. Najlepiej widać to na przykładzie doktor Emmy Russell, granej przez Verę Farmigę. Jej działania w tym filmie są właściwie twistami fabularnymi. Twistami, których umotywowanie historią rodzinną byłoby proste oraz wiarygodne. Zamiast tego słuchamy jednak nietrzymających się kupy bredni i zmian zdania bo tak, które prowadzą do coraz to bardziej szalonych zachowań. Reszta jej rodziny, wraz z córką, działa trochę bardziej racjonalnie, ale charakterystyka tych bohaterów również nie jest powodem do zachwytów.

Dobre Monster movie powinno mieć największy atut w napieprzance wielkich potworów, jednak to w tym przypadku również nie działa. W tej materii można poczynić wspomniany wcześniej zarzut, że najciekawsze rzeczy zostały pokazane już w trailerze, w dwóch godzinach filmu nie ukryto bowiem więcej choreograficznych fajerwerków. Walki odbywają się w większości na morzu, jednak zarówno wtedy, jak i w przypadku gdy tytani robią puree ziemniaczane z całego Bostonu, nie dają oczekiwanej satysfakcji. Jest tak głównie z dwóch powodów. Z jednej stron wynika to z faktu, że chłodna i mroczna paleta kolorów filmu ogranicza widoczność w najważniejszych momentach, z drugiej zaś z designu potworów, który mocno kuleje. Tyle przerażających i ogromnych istot to wielkie designerskie pole do popisu, na którym nie popisuje się jednak nikt. Czy to wielka jaszczurka, czy motyl, czy hydrosmok z kilkoma głowami, wszystko nie wygląda zbyt ciekawie. Tak samo, jak nie dokłada nic ciekawego do tych potwornych zapasów.

Zobacz również: Pokemon: Detektyw Pikachu – recenzja filmu z Ryanem Reynoldsem w roli żółtego Pokemona!

I żeby w tym wszystkim był choć pierwiastek zabawy, który charakteryzował nawet te dużo gorsze produkcje np. Rolanda Emmericha. Nic takiego się nie dzieje, a film nie próbuje nawet ruszyć leżącego w płaszczyźnie robienia z siebie guilty pleasure potencjału. Dlatego orderu imienia niemieckiego mistrza katastrofy obraz ten także nie otrzyma. Król potworów może i dalej ma koronę, ale sam jego nowy występ to kolejne po ubiegłorocznym sequelu Pacific rim, rozczarowanie. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że na konfrontację Króla z przybyszem z Wyspy Czaszki filmowcy przygotują lepszą formę.

PS. Zostańcie do końca napisów, film ma dodatkową scenę.

Redaktor prowadzący działu recenzji filmowych

Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.

Kontakt pod [email protected]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Michałttt pisze:

Pierdolenie

Pan Krytyk Ale Inny pisze:

Czy to Ty wczoraj tak ciągle głośno parskałeś śmiechem i uderzałeś w czoło? Jeśli tak, to dzięki za psucie seansu :*
PS Miałem jeszcze wczoraj dość ambiwalentne uczucie, ale dziś wszystko ułożyło mi się w głowie w całość. Doceniam nawiązania do japońskich klasyków (to chyba najbardziej „japoński amerykański Godzilla”), świetną muzykę i rozmach. Seans na plus.

Łukasz Kołakowski pisze:

Ja się schowałem bardziej z boku i nie parskałem a delektowałem się siedzeniem w dream, więc musiał Ci popsuć ktoś inny. Ale pozdrawiam 😀

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?