W Gentlemanie z rewolwerem Redford wciela się w Forresta Tuckera, kryminalistę który zaczynał przygodę ze swoim fachem w okresie dojrzewania. W 1981 roku był w wieku mocno emerytalnym, miał na koncie szesnaście ucieczek z zakładów karnych i ciągle nie może skończyć ze swoją pasją. Rabuje banki z gracją i jest w tym naprawdę dobry. Potrafi przerażonej kasjerce powiedzieć, że jest świetna w swojej pracy, a menadżera banku zapytać szczerze, jak mija mu dzień. Nie jest brutalny, chamski, nie krzyczy, tylko uchyla swój płaszcz, pokazując pistolet. Co ciekawe, na ekranie ani raz nie widzimy broni w ręce Tuckera. Kamera za to skupia się na jego twarzy. Pooranej zmarszczkami, ale ciągle przystojnej, z pełnymi życia niebieskimi oczami.
Wokół Redforda oscyluje kilka innych postaci. Rabuś ma dwóch wspólników, podobnych mu wiekiem, którzy razem z nim dokonują skoków. Tom Waits gra milczącego partnera z siwą czupryną, a Danny Glover kierowcę. Trójka zostaje nazwana „over the hill gang”, jako że ich najlepszy czas już minął – przynajmniej tak się wydaje policjantom. Zaangażowanym w dochodzenie jest John Hunt (Casey Affleck), który doświadczył napadu na bank przez Tuckera na własnej skórze. Ten jednak wykonany był tak sprytnie i cicho, że nikt się nie zorientował, aż złodzieje opuścili budynek.
Poszukiwanie Foresta i jego szajki wywołuje w detektywie ciekawą reakcję. Ze zgorzkniałego, zblazowanego policjanta, który pewnie zaczął już odliczanie czasu do emerytury, zmienia się w ciekawego, wiedzionego małą obsesją człowieka. Tym bardziej, kiedy dowiaduje się coraz więcej o jego życiu i historii. W tej dynamice jest trochę z układu Pacino – De Niro w Gorączce. Nie będzie to dużym spoilerem jeżeli dodam, że panowie spotkają się w pewnym momencie w dość niespodziewanym miejscu.
Drugą ważną osobą w życiu Tuckera okaże się Jewel (Sissy Spacek), której zepsutego samochodu rabuś używa jako zmyłki uciekając przez policją. Jest między tą dwójką niezaprzeczalna chemia od pierwszego spotkania. Kiedy siedzą w typowej, amerykańskiej restauracji, on postanawia wyznać, że nigdy nie jeździł konno oraz to, czym naprawdę się zajmuje. Kobieta mu nie uwierzy. Trudno się jej dziwić. Kto bowiem widział, żeby tak uroczy, starszy pan mógł popełnić jakiekolwiek zbrodnie?
Każde spotkanie pomiędzy tą dwójką ma w sobie jakąś magię i tęsknotę za dawnymi czasami, za czymś nieuchwytnym. Ale i również początkiem czegoś nowego, bo Forrest wcale nie myśli o końcu. „Powinieneś pospieszyć się z realizacją swoich planów” mówi do niego Jewel. „Dlaczego?” pyta z zawadiackim uśmiechem bohater. Gdyby Gentleman z rewolwerem był złożony tylko i wyłącznie ze scen z ich rozmowami nie wiem, czy by mi to przeszkadzało. Duża w tym zasługa zdjęć Joe Andersona, która przenoszą na do epoki, w której rozgrywa się akcja. Ziarnistą fakturę taśmy 16mm sprawia, że mamy wrażenie oglądania taśmy znalezionej w jakimś archiwum, a nie nakręconej dziś. Uroku dodają również stylizacje i fryzury aktorów, wystroje wnętrz i obowiązkowe krążowniki szos na drogach.
Dwie rzeczy wyznaczają rytm filmu Davida Lowery’ego. Jedno to tykanie sekundnika stopera, odmierzającego czas do pojawienia się policji. Drugi to prawie bez przerwy płynąca w tle muzyka jazzowa, nadająca obrazowi nieustanny flow. Obydwa zabiegi podkreślają nie tylko ulotność chwili i upływający czas, ale ekscytujący styl życia Forresta. Dla niego rabowanie banków nie jest sposobem na zarabianie pieniędzy, ale przyjemnością. Kiedy pod koniec oglądamy montaż legendarnych ucieczek Tuckera z więzień, w których znalazły się fragmenty filmów Redforda, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że owa historia ma więcej niż jedno znaczenie.
Do upływu czasu oraz do poprzedniego filmu reżysera – Ghost Story – nawiązuje dom, w którym jego konstruktor, zostawił po sobie ślad – podpisując się na ścianie. Jewel odnalazła ten artefakt podczas renowacji i oprawiła go w ramkę. Kiedy Forrest patrzy na ten podpis do głowy przychodzi powiedzenia „postawić dom, zasadzić drzewo, spłodzić syna”. Co jest spuścizną naszego bohatera? On dobrze wie, że historia nie pozwoli o nim zapomnieć. Jego dziedzictwo to stanie się legendą, rabusiem, który nie skrzywdził nikogo, odbierał bogatym, choć nie dawał nic biednym. I robił to całe życie coś, co dawało mu uśmiech na twarzy.
Przy półtorej godzinnym czasie projekcji, trudno powiedzieć, żeby Lowery jakoś marnował czas, bo film płynie równym, miarowym tempem. Gdzieniegdzie pojawiają się małe zgrzyty, jak wątek córki Tuckera (granej przez Elizabeth Moss), o której bohater istnieniu nie wie. Pojawia się ona w dosłownie jednej scenie i nigdy nie powraca. Jest to dość luźny trop, który spokojnie można było wyciąć. Symbolicznie na ekranie obecni są Waits i Glower i chętnie dowiedziałbym się czegoś więcej o nich. Ale w końcu bohaterem opowieści jest kto inny.
Gentleman z rewolwerem ma być pożegnaniem Redforda z karierą aktorską. I jeżeli ma to być jego ostatni występ na ekranie, naprawdę niewiele można tej produkcji zarzucić. Jest to piękny, urzekający nastrojem i pogodnym humorem obraz, do którego będziemy wracać po latach.
Ilustracja wprowadzenia i plakat: materiały prasowe