Free Guy musiał swoje odczekać i miał kilka razy przesuwaną datę premiery – podobnie jak wiele innych dużych produkcji. To również jeden z pierwszych projektów kontynuowanych przez Disneya po przejęciu wytwórni 20th Century Fox. Filmu nie byłoby bez Ryana Reynoldsa, który nie tylko zagrał główną rolę, ale był również współodpowiedzialny za produkcję oraz osobiście zabiegał o zekranizowanie historii napisanej przez Matta Liebermana. A wszyscy wiemy, że w dzisiejszym Hollywood nie jest łatwo zrobić coś, co nie jest sequelem, remakiem lub czymkolwiek innym powiązanym z wcześniejszym projektem, który zarobił dobre pieniądze.
W każdym razie film Shawna Levy’ego trafia wreszcie do kin, celując w bezpretensjonalną, wakacyjną rozrywkę. To trochę Truman Show przefiltrowany przez dobrodziejstwa – a może przekleństwa – epoki gier cyfrowych. Reynolds wciela się bowiem w Faceta (tak, to imię) żyjącego w rzeczywistości gry komputerowej. Dla niego to cały świat, w dodatku jest ledwie wypełniaczem tła, ponieważ najważniejsze postaci gry są sterowane przez graczy z prawdziwego świata. Codzienna egzystencja to zbiór powtarzających się czynności, wypowiedzi czy przedstawionych z przymrużeniem oka rytuałów. Jak choćby luźna rozmowa z kolegą-ochroniarzem, gdy obaj są zakładnikami w trakcie napadu na bank. Bohater niespodziewanie postanowi wyrwać się spod kontroli algorytmów, gdy zobaczy kobietę swoich marzeń. W prawdziwym świecie będzie nią sterować Millie – projektantka gier prowadząca wewnątrz gry śledztwo mające na celu udowodnienie, że jej twórca dokonał plagiatu.
Komputerowa rzeczywistość jest kolorowa, pełna wybuchów i wielu absurdalnych sytuacji. Już sama konstrukcja fabuły pozwoliła na wykazanie się specom od efektów specjalnych, bowiem kluczowe było uzyskanie efektu żywych postaci żyjących w fikcyjnym świecie. Pod płaszczykiem konsekwentnie utrzymywanego komediowego tonu kryje się meta-narracja o braniu losu we własne ręce i uniezależnianiu się spod wpływu demiurgów tego świata. Oczywiście nie zapędzajmy się zbyt daleko – to wciąż konserwatywny Disney, stawiający wspólnotę, skonsolidowaną grupę nad indywidualizmem i decyzyjnością jednostki. Choć tym razem studio odważnie wyśmiewa własnych widzów. A to dlatego, że stojący na czele wielkiej firmy absurdalnie demoniczny CEO uważa za bezsensowne robienie czegoś oryginalnego, tłumacząc to mniej więcej tak: Przecież swołocz chce kolejnych sequeli i franczyz.
Free Guy staje się również wypowiedzią na temat przemocy obecnej w grach komputerowych – niech pierwszy rzuci kamieniem w ekran ten, kto nie jest cyfrowym mordercą. Główny bohater skupiający się na dobrych uczynkach budzi fascynację ludzi i mediów z prawdziwego świata debatujących nad tym, kim może być gracz kryjący się pod błękitną koszulą oraz poczciwym obliczem Ryana Reynoldsa. W końcu szczególnie w grach akcji z otwartym światem jesteśmy przyzwyczajeni raczej do bezceremonialnego rozjeżdżania przechodniów rozpędzonym autem, a nie przeprowadzania staruszek przez ulicę. Szkoda jedynie stereotypów, bo ile razy można oglądać nieśmiałego informatyka odmieniającego wszystko za pomocą prostego klik-klik. Albo archaicznie napisaną postać kobiecą, która w tej historii niczego nie osiągnęłaby bez wsparcia mężczyzn.
Humor wynika z naiwności i niewiedzy bohatera lub po prostu samego zderzania ze sobą postaci pochodzących z różnych rzeczywistości. Do tego dochodzą popkulturowe nawiązania, które nie są nachalnym puszczaniem oczka, a stają się integralnym elementem fikcyjnego świata. Nie będę zdradzał szczegółów, ale twórcy przygotowali kilka zaskakujących epizodów – zarówno aktorskich, jak i głosowych, więc polecam oglądać wersję z napisami! Tym bardziej, że film nie wydaje się odpowiedni dla najmłodszych widzów. Nie tylko mogą wielu rzeczy nie zrozumieć, ale będą również narażeni na wcale nie tak małą ilość niewybrednych seksualnych aluzji.
To kolejna rola Reynoldsa stojąca na przekór maczystowskiej seksualności. Brak możliwości klasycznego seksualnego spełnienia (strap-on z Deadpoola się nie liczy) wydaje się w ostatnich latach powtarzającym się elementem składającym się na jego aktorskie emploi. Free Guy stanowi także przestrzeń do wykazania się dla dwójki aktorów kojarzonych wcześniej głównie z serialami. Joe Keery (Stranger Things) i Jodie Comer (Obsesja Eve) bardzo się starają, aby ożywić swoje pretekstowo napisane role. Zaś w roli czarnego charakteru wystąpił Taika Waititi. Pozwolono mu improwizować, więc fani humoru nowozelandzkiego artysty będą zachwyceni.
O ile tylko nie będą Wam przeszkadzać umowne reguły funkcjonowania świata, stereotypowo napisane postaci i problematyczna puenta nieco zmieniająca wydźwięk całego filmu, to powinniście dobrze się bawić podczas seansu. Przy tak solidnie skrojonej rozrywce sam nie mam nic przeciwko temu, aby wielka, brzęcząca sakiewka Disneya się napełniała. Dzyń, dzyń, dzyń.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe/Disney