Fabelmanowie – recenzja filmu Spielberga! The King is back!

Premiera Fabelmanów będzie ogromnym wydarzeniem i w tym właśnie tonie, czegoś podniosłego, będę o tym filmie pisał. Zaznaczę to na wstępie, żeby później nie było niedomówień. Mamy bowiem prawdopodobnie do czynienia z jednym z ważniejszych i bardziej spektakularnych powrotów wielkiego mistrza ostatnich lat. I jasne, Steven Spielberg pozostawał artystą płodnym, czasem nawet na dwa filmy rocznie, jednak problem pojawiał się w innych aspektach. Każdy seans filmu mistrza nie sprawiał wrażenia wychodzącego poza zbudowaną strefę komfortu, która w dodatku nie była zbyt szeroka. Prawie zawsze jednak dawała zarówno kilka ładnych milionów w Box Office, jak i nominacji do złotych statuetek, więc trudno było narzekać. Równie niełatwo było stwierdzić, czy Spielberga w dzisiejszej formie stać jeszcze na coś, co będzie ponad. Ponad komfort, konwenanse. Coś, co mogłoby przypomnieć, że mamy jednak do czynienia z jednym z najważniejszych twórców w historii kina. Dziś możemy ogłosić koniec tego czekania.

Rzecz to o tyle dziwna, że nowe arcydzieło i swój pewnie najlepszy w XXI wieku film Spielberg nakręcił wcale nie stojąc w kontrze do wspomnianych zarzutów. Trudno nawet powiedzieć, po samym zapoznaniu się z tematyką tej historii, żeby miała ona poszerzyć narracyjnie to, co znamy z Mostu szpiegów czy innej Czwartej władzy. Nie podejrzewam o to bowiem filmu, który opowiada o początkach kształtowania się… reżyserskiej smykałki i talentu młodego człowieka. Jest oto mały Sammy Fabelman, który ogląda w kinie filmy. A do tego, że ogląda, dokłada jeszcze ich przeżywanie na zupełnie innym poziomie wrażliwości. Zanim przetworzy w głowie scenę wypadku pociągu, musi doprowadzić do stłuczki zabawkowego, a potem jeszcze ująć ją w oku kamery. Widać od razu, że tego małego zucha kształtować będzie to, co John Ford i inni wielcy epoki pokażą mu na ekranie. Ale nie tylko to…

fot. materiały prasowe

Jest bowiem jeszcze całe życie rodzinne, a to materiał na osobny wątek. Ojciec robi karierę w całych Stanach, co sprawia że miejsce zamieszkania zmieniają kilkukrotnie. Matka jest podobną marzycielką co młody, ponoć utalentowaną, jednak w tym domu to nie ona robi karierę. W dodatku czuje miętę do najlepszego kumpla ojca, który przy okazji jest jego współpracownikiem. Typowa obyczajówka, w którą trzeba zdecydowanie tchnąć duszę. Udaje się to świetnie, bo Spielberg ma tu kilka broni. Po pierwsze znakomitych aktorów, po drugię atmosferę, a po trzecie niczym nieskalaną i absolutną miłość do tego filmu i jego autobiograficzny zaśpiew. To wszystko sprawia, że oglądanie Fabelmanów nie ma wiele wspólnego z seansami dramatów rodzinnych z ostatnich lat, nawet tych najlepszych. We wszystkich Historiach małżeńskich czy Krainach wielkiego nieba małżeńskie napięcia kreuje ekran. Tutaj jest na odwrót, to z nich nierozerwalnie bierze się kino.

Zobacz również: Bardo, fałszywa kronika garści prawd – recenzujemy nowy film Inárritu!

Często bowiem to, co się dzieje, zarówno z rzeczy złych jak i dobrych, jako pierwsze jest uchwycone w obiektywie Sammy’ego. Bez niego percepcja dziecka jest niepełna, cały czas musi być dowartościowana pracą na planie filmowym. Spielberg jasno daje do zrozumienia, że najwięksi (mimo że nasz młody bohater do największych ma jeszcze lata świetlne) w danej dziedzinie muszą być szaleni, a ich wysiłków nie da się zostawić za drzwiami korporacji czy filmowego studia. W rodzicach zderzają się dwie postawy, które wpływają na jego twórczość. Precyzja i nastawienie na cel ojca oraz zamknięte w klatce i kipiące od gorąca emocje matki.

fot. materiały prasowe

Spielberg jest na planie panem i władcą, co widać w filmie bardzo dobrze. Do autobiograficznych wątków udaje mu się wstrzyknąć odpowiednią dawkę ducha. Sceny, które ilustrują nam większość inicjacyjnych przeżyć młodego bohatera są emocjonalnymi perełkami, przekładającymi tę historię z dość standardowej na pełną emocji. Fabelmanowie nie są konstatacją mówiącą, jak niewielkie wydarzenia formują młodego człowieka, a raczej wiwisekcją różnych, tych o mniejszym i większym kalibrze. Wszystkie są ważne, nie tylko dla niego, ale przede wszystkim dla nas jako widzów, bo formują bohatera. Bohatera, który jest w stanie wywołać w nas bardzo duże emocje.

Zobacz również: Menu – recenzja filmu! Miłość do sałatki i Taylor-Joy Anki

Młody Fabelman oprócz inicjacji rodzinnej przechodzi także tą szkolną, a w niej zauważa kolejne aspekty tworzenia się artystycznego dorobku. Wychodzą one poza autorytety, a zrównują się w osobach w podobnym wieku. Pierwsze miłości, złości i wybaczenia dotyczą również jego rówieśników. W tych sytuacjach mamy okazję obserwować dzieciaka jeszcze bardziej zagubionego, jednak operującego już nieco większym doświadczeniem osobistym. Problemy zaczynają się pojawiać gdy nowa szkoła zbiega się z wątpliwościami natury twórczej oraz rozpadem rodziny. To wszystko jest bodźcem do powrotu, który znowu okazuje się jedynym ujściem dla emocji.

fot. materiały prasowe

Film, choć Sammy jest tu zdecydowanie najważniejszy, nazywa się mimo wszystko Fabelmanowie, co zrzuca nam akcent również na pozostałą część rodziny. Choć działania najbardziej nakręcają syna i w charakterystyce dominuje on zdecydowanie, wiele brakowałoby seansowi, gdyby nie jego mama, tata i siostry. Każde z nich, fenomenalnie zagrane przez wybitnych aktorów i potraktowane z szacunkiem przez scenariusz spełnia swoją rolę koncertowo. Choć Spielberg kamerą swojego bohatera wysnuwa wobec seniorów rodu zarzuty, po tylu latach zdaje się już mieć je w pełni przepracowane, przez co nie brakuje mu serca także do tych, z punktu widzenia opowieści w wielu momentach negatywnych bohaterów. Powoli zaczynam zaciskać kciuki na wyścig oscarowy, bo parę nazwisk z tego filmu niewątpliwie znajdzie się na nominowanych listach. I będzie to rywalizacja na naprawdę wysokim poziomie.

Zobacz również: Prorok – recenzja filmu o Prymasie Wyszyńskim, czyli rekolekcje w kinie 

Przeglądam sobie pamięcią najlepsze filmy tego roku i nie widzę takiego zjawiska. Najlepsze rzeczy, które zobaczyłem, czyli np. taki Red Rocket Bakera czy Top Gun: Maverick są fantastycznymi kawałkami kina, jednak raczej na zupełnie innym poziomie. Film Spielberga jest dla tego reżysera tym, czym ostatnio był chyba Wilk z Wall Street dla Martina Scorsese. Choć to inne filmy, w moich oczach rosną jako podobne wyrazy temperamentów mistrzów kina, którzy już nic nie muszą, ale jeszcze wiele mogą i chcą. Osobistość i autobiograficzność Fabelmanów wskazywałaby na to, że Spielberg miał w tym przypadku łatwiej. Film wygląda na ekranie, jakby był dość łatwą robotą. Że ogromna miłość do kina reżysera zrobiła go sama. A tak przecież nie było na pewno.

fot. materiały prasowe

Najlepsze jest jednak jedno. Fakt, że na ekranie mieliśmy okazję poznać reżysera i to w sposób taki, który zwyczajnie cieszy. Serce się raduje, że Steven Spielberg na tym etapie swojego życia jest człowiekiem nie tylko spełnionym, ale również szczęśliwym, że jego traumy i zagadki dzieciństwa są przepracowane. Twórca E.T. przekazał to nam za pomocą tego co umie robić najlepiej, filmu, w którym, nawiązując do ostatniej sceny, horyzont rozszerzył na wszystkie strony (scena z Jamesem Fordem jest totalną perłą, na poziomie pojedynczych ujęć zresztą nie jedyną w tym filmie). Jego mistrz powiedział, że to jedyna słuszna droga, a on go, po tylu latach posłuchał. Jako że sam również wyrósł na jednostkę najwybitniejszą z wybitnych, o swoim szczęściu opowiedział wybitnym filmem. Pozostaje tylko podziękować.

Redaktor prowadzący działu recenzji filmowych

Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.

Kontakt pod [email protected]

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?