Dragon Ball Super: Super Hero
Dragon Ball Super: Super Hero

Dragon Ball Super: Super Hero – recenzja filmu. Nostalgia poza skalą

Dragon Ball jako franczyza niedługo dobije do czterdziestki. Nie przeszkadza to jednak rozwijać się serii, bo kontynuacja z dopiskiem Super wniosła do uniwersum Smoczych Kul ogrom nowych wątków oraz postaci. Dało to nowe życie przygodom Goku i spółki. Do teraz mamy ciągle wydawaną mangę Dragon Ball Super, 130-odcinkową serię TV, a także trzy filmy kinowe. Przyszedł więc czas na kolejny, który dla nas Polaków jest szczególny – w końcu animowane okładanie się po pyskach możemy obejrzeć na dużym ekranie.

Przy okazji premiery w polskich kinach Jujutsu Kaisen 0: The Movie zastanawiałem się, czy anime na dobre wkracza do polskich kin. Zdaje się to spełniać, bo zaledwie kilka miesięcy później dostajemy najnowszy film z jednej z najbardziej kultowej franczyzy animcowej na świecie, czyli Dragon Balla. Co ciekawe, coraz więcej zaczyna się plotkować, że w Polsce obejrzeć będziemy mogli nową kinówkę One Piece’a, co byłoby spełnieniem niemożliwych marzeń wielu fanów tej czołowej serii japońskiej popkultury. Wróćmy jednak do nowego filmu o siedmiu kulach, smoku i kosmitach z ogonami (lub też bez nich).

Dragon Ball Super: Super Hero

Fot. Dragon Ball Super: Super Hero

Dragon Ball Super: Super Hero już od pierwszych zapowiedzi budził spore kontrowersje, które zrozumieją chyba tylko fani anime. Od dawien dawna trawa bowiem zażyła wojenka między zwolennikami klasycznej animacji 2D, a osobami przekonującymi się do oprawy opartej na zdobyczach współczesnej technologii. CGI w anime występuje już kawał czasu, ale taki sposób animowania pozostawał zawsze sporo do życzenia – winne były tu przede wszystkim niskie budżety produkcji, które zmuszały animatorów do robienia efektów mocno po macoszemu. Dlatego też trudno było czerpać radość z oglądania pokracznych modeli poruszających się ze znikoma płynnością. Tym bardziej że chwilę wcześniej mogliśmy podziwiać cuda wychodzące spod rąk doświadczonych japońskich animatorów, którzy pozjadali zęby na tworzeniu klasycznej animacji. Progres postępuje więc dość wolno, jednak na krok wprzód zdecydowało się Toei Animation, stawiając na znacznie większy udział CGI w nowym filmie, niż to było wcześniej.

Zobacz również: Nie! – recenzja trzeciego filmu Jordana Peele! Już nigdy nie spojrzę na chmury w ten sam sposób…

Dragon Ball Super: Super Hero okazał się więc małym eksperymentem, gdzie klasyczną, rysowaną kreskę postanowiono połączyć z modelami w pełni zaanimowanymi przy technologii CGI. Dziwną płynność w poruszaniu się postaci można było zauważyć już w zwiastunach. Nie trzeba chyba mówić, że wywołało to wręcz histeryczne oburzenie fanów Dragon Balla – seria ta od zawsze kojarzona była z klasyczną animacją. Tylko że ja nie mam najlepszych wspomnieć związanych z wizualnym aspektem Dragon Ball Super. Seria TV wielokrotnie stawała się obiektem drwin, gdy wyciągnięto klatkę z jakieś sekwencji, a tam Goku wyglądał jak karykatura narysowana przez pięciolatka. W Toei od dawna brakowało dobrych animatorów, a goniące terminy nie polepszały sytuacji. Nawet wysokobudżetowy film Broly z 2018 roku nie zawsze zachwycał, a już tam przy szybszych sekwencjach walk zaczęto eksperymentować z hybrydą 2D i CGI.

Dragon Ball Super: Super Hero

Fot. Dragon Ball Super: Super Hero

W końcu więc zdecydowano się oprzeć animację na pełnym CGI i wyszło to w Dragon Ball Super: Super Hero nadspodziewanie dobrze. Oczywiście na początku można poczuć mały dyskomfort, bo postacie aż nadto płynnie się poruszają. Szybko jednak widzimy, jaki cel przyświecał twórcom. Dzięki oprawie komputerowej można było pozwolić sobie na o wiele więcej w projektowaniu walk. W filmie sekwencje te są o niebo bardziej widowiskowe i skomplikowane niż choćby w filmie o Brolym. Postacie są tu bardziej elastyczne, przejawiają większy wachlarz ruchów, a wszystko wygląda o wiele przejrzyściej – nie doświadczymy przeskakujących kadrów i znikających postaci. Twórcy mogli przełożyć swoją kreatywność na konstruowanie widowiskowych starć, a nie na to jak sprytnie zamaskować niedostatki w rysowanych animacjach. No i kolorki – rozbłyski, efekty świetlne wynikające z mocy bohaterów oraz cała masa efektów związanych z uderzeniami – to wyglądało po prostu przepięknie. Chapeau bas, Toei.

Zobacz również: Dzienna zmiana – recenzja filmu Netflix. Łowcy Wampirzych Zębów

Nie samą oprawą graficzną jednak człowiek żyje, przejdźmy więc do historii, jaką serwuje nam czwarty film (licząc od momentu wskrzeszenia franczyzy). Tu ponownie za scenariusz odpowiada Akira Toriyama, czyli mangaka, który dał nam Dragon Balla te prawie czterdzieści lat temu. Historia powstawała pod okiem ojca serii i to widać. Tym razem dostajemy bowiem porządny zastrzyk nostalgii, a wszystko przez powrót Armii Czerwonej Wstęgi. Ktoś ich jeszcze pamięta? Tak, to ci pierwsi poważniejsi antagoniści, z którymi musiał się zmierzyć mały Goku. Ach, odniesienia do pierwsze części Dragon Balla – już to mnie kupiło. Nie muszę chyba mówić, że pierwsze odcinki serii zostały już mocno zapomniane, a przez te dwadzieścia-trzydzieści lat na piedestał wyciągana była przede wszystkim druga część z dopiskiem Z. O wiele więcej osób lepiej wspomina starcia Super Goku i reszty z Friezą, Cellem czy Majin Buu. Kurczę, ja jednak mam spory sentyment do tych humorystycznych przygód szkraba Goku ganiającego na swojej chmurce Kinto.

Dragon Ball Super: Super Hero

Fot. Dragon Ball Super: Super Hero

Może tak samo ma pan Toriyama, który postanowił wrócić do Armii Czerwonej Wstęgi. Od czasów świetności tej organizacji trochę minęło. Po tym jak w za skórę zaszedł im młody Son Goku, ich ostatki w postaci androidów zostały rozgromione przy okazji sagi z Cellem. O odbudowaniu potęgi Armii Czerwonej Wstęgi marzy jednak wnuk jej dawnego przywódcy, Magenda. W tym celu odnajduje Dr. Hedo, wnuka Dr. Gero — ten w przeszłości dał Armii śmiercionośne androidy. Dr. Hedo okazuje się równie genialny, co jego dziadek, więc może im się przydać. Wkrótce łączą siły, a naukowiec konstruuje pierwsze androidy – Gamma 1 i Gamma 2 (super są ich retro designy). Te mają wziąć na cel Goku, Vegetę i całą resztą, którzy zostają nakreśleni w oczach Dr. Hedo jako ci źli. Pierwszy na cel zostaje wzięty jednak Piccolo, co może zaskakiwać.

Zobacz również: QUIZ: Rozpoznaj postacie z Dragon Ball!

Toriyama w Dragon Ball Super: Super Hero naprawdę mnie zaskoczył, umieszczając w centrum wydarzeń nie Goku czy Vegetę – do czego przyzwyczailiśmy się przez lata – ale właśnie Piccolo, a także Gohana, syna Goku. Dwójka ta miała swoje pięć minut na początku Zetki, gdy stworzyli najpiękniejszą relację w serii, coś na wzór ojciec-syn – myślący tylko o walce Goku bowiem nie sprawdził się w tej roli za dobrze. Chyba każdy pamięta też scenę poświecenia w wykonaniu Piccolo. W najnowszym filmie Toriyama postanawia do tego wrócić  i jeszcze raz zafundować nam czas z tym duetem, który dla mnie zawsze był tym ulubiony, bo tym najbardziej ludzkim z całej serii. Wycięcie tu Goku, Vegety i Broly’ego było więc naprawdę fajnym pomysłem, choć niektórzy mogą poczuć się zawiedzeni. Ja jednak byłem zauroczony – niezmiernie ucieszył mnie tez progres w zdolnościach dwójki głównych bohaterów.

Co do historii, jest po prostu okej. Jak wspomniałem, bardzo spodobało mi się, że pierwsze skrzypce grają tu postacie zwykle spychane na drugi plan. Poza tym jednak wątek jest do bólu prosty, więc nie liczcie tu na jakieś niesamowicie odkrywcze pomysły. Zwyczajnie na końcu pojawia się super silny złol, a nasi bohaterowie, pozbawieni najsilniejszych fighterów, muszą go jakoś unieszkodliwić. Sama walka prezentuje się cudnie w nowej oprawione, a Piccolo i Gohan mocno boostują swoje moce. No i to w sumie tyle.

Zobacz również: Ród smoka – oceniamy pierwszy odcinek! Na Żelaznym Tronie nie jest kolorowo

O Dragon Ball Super: Super Hero można było mieć spore obawy, ale ostatecznie wyszło zaskakująco przyjemnie. Oprawa graficzna w CGI podczas walk prezentuje się super, co w przypadku serii opierającej się głównie na mordobiciu ma zdecydowanie sens. Pomysł umiejscowienia na pierwszym planie Piccolo i Gohana również był strzałem w dziesiątkę. Całościowo, mimo banalnej historii, przekłada się to na seans niezwykle satysfakcjonujący, który powinien zadowolić fanów franczyzy, zwłaszcza tych czekających na powiew świeżości i potężne pokłady nostalgii.

Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

Redaktor prowadzący działu Gry

Gra więcej, niż powinien. Od czasu do czasu obejrzy jakiś film, ale częściej sięgnie po serial w domowym zaciszu. Niepoprawny fanatyk wszystkiego, co pochodzi z Kraju Kwitnącej Wiśni.
|
[email protected]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?