Doktor Dolittle po pierwszych pokazach zebrał fatalne recenzje. Wiele osób zapomina jednak, że jest to film zrealizowany przede wszystkim dla dzieci. Twórcy już od samego początku wprowadzają nas do baśniowego świata i pokazują genezę bohatera za pomocą krótkiej animowanej sekwencji. Dolittle, którego poznajemy, nie poradził sobie ze stratą ukochanej osoby, przez co odciął się od świata. Jego jedyni towarzysze to grupa oryginalnych zwierząt. Do posiadłości doktora przybywa wysłannica z dworu próbująca namówić go, aby spróbował pomóc chorej królowej. Po początkowych obiekcjach Dolittle wyruszy w podróż w celu odnalezienia lekarstwa.
Fabuła jest bardzo pretekstowa, wszystko się dzieje błyskawicznie, a scenarzyści niespecjalnie zajmowali sobie głowę motywacjami postaci. Film wygląda zresztą jak kolejna część Piratów z Karaibów, tylko że pozbawiona grozy i skupiona na zwierzętach. Robert Downey Jr. staje się tutaj Johnnym Deppem #2, doprowadzając swoje manieryzmy do ekstremum oraz posługując się niedorzecznym, walijskim akcentem. Reszta aktorskiej obsady jest podobnie przerysowana – Michael Sheen i Jim Broadbent jako groteskowe czarne charaktery, a także najlepszy z nich wszystkich Antonio Banderas obsadzony w roli króla piratów. W kontekście marketingowym najważniejszy był dubbing zwierząt – głosu użyczyli m.in.: Emma Thompson, Rami Malek, John Cena, Tom Holland, Selena Gomez i Ralph Fiennes. Być może w Stanach radzą sobie z tym lepiej, ale ja miałem problem z rozpoznaniem większości głosów. Dla ciekawskich, niewiele jest scen, kiedy można usłyszeć jednocześnie Petera Parkera i Tony’ego Starka, ponieważ postaci zostają szybko rozdzielone.
Pomimo ogromnej ilości prostego slapsticku w filmie Stephena Gaghana można również odnaleźć nawiązania skierowane bardziej do dorosłych widzów. Wiewiórka wyleczona na początku przez doktora prowadzi potem dziennik na wzór narracji prowadzonej z offu przez kapitana Willarda w Czasie apokalipsy. Mrówki pomagające bohaterom wkraść się do siedziby króla piratów mają struktury mafijne i toczą rozmowy jak w Ojcu chrzestnym. Pojawiają się zupełnie absurdalne gagi jak chociażby kaczka wielokrotnie myląca przybory lekarskie doktora z selerem. W połączeniu z kolorową oprawą wizualną ma to jednak swój urok, o ile potrafimy gdzieś tam jeszcze wydobyć z siebie dziecięcą perspektywę.
W filmie brakuje jakiegokolwiek poczucia czasu i przestrzeni – postaci praktycznie przenoszą się z miejsca na miejsce. Niedosyt pozostawiają także relacje zwierząt, choć w niektórych chwilach udaje się zbudować jakąś nić porozumienia pomiędzy komputerowo wygenerowanymi postaciami. Obraz został zdominowany przez efekty specjalne, a może lepszą decyzją byłoby po prostu zrealizowanie filmu animowanego. W końcu jednym z najlepszych elementów są same napisy końcowe. Pokazują konsekwencje zakończenia za pomocą portretów skupiających się na animowanych modelach postaci, a w tle Sia śpiewa utwór Original. Szkoda, że sami twórcy nie wiedzieli chyba, czy chcą zrobić coś więcej niż prostą rozrywkę dla dzieci. Przepracowanie żałoby zupełnie nie wybrzmiewa, a jako opowieść o grupie outsiderów odnajdujących wspólny język Doktor Dolittle działał chyba jedynie na papierze. Sam scenariusz to wyjątkowe pójście na łatwiznę, gdzie wszystko od razu staje się oczywiste, a bohaterowie uganiają się za kolejnymi macguffinami.
Chyba żadna z adaptacji przygód doktora Dolittle’a nie spotkała się z dobrym przyjęciem krytyków. Ta z Eddiem Murphym była elementem mojego dzieciństwa, może ta z Robertem Downeyem Jr. będzie elementem dzieciństwa kogoś innego. Dorosłych raczej odrzuci, ale pomimo wielu wad oferuje bezpretensjonalną rozrywkę dla najmłodszych i zaprasza do kolorowego świata, w którym wszystko jest możliwe.
Ilustracja wprowadzenia: Universal Pictures