Pretendując do miana piewcy materialistycznego brutalizmu, włoski reżyser postawił pierwszy, nadzwyczaj wyraźny krok na drodze do ostatecznej demaskacji rodzimego półświatka i społecznego mitu zarazem już w 2008 roku, kiedy to Gomorra, ten festiwalowy rozbójnik, przeszył gusta burżuazyjnej widowni swoim bezkompromisowym eksploatacjonizmem. I tak jak po pierwszym kroku następuje krok drugi, a po lewym sierpowym następuje nokaut, tak po Gomorrze doczekaliśmy się Dogmana, swoistej kontynuacji i rozwinięcia motywów, z których Garrone uczynił swój znak rozpoznawczy. Czy oznacza to jednak, że wraz z powrotem twórcy do „gangsterskich” korzeni i postulowanym recyklingiem własnych atutów wpadł on w sidła samopowtarzalności? Nic bardziej mylnego, albowiem do dotychczas rozwijanej poetyki ekstremalnego realizmu spontanicznie doczepia się tu – niczym rzep do psiego ogona – niezwykle subtelny artsy approach.
Gdyby wszak spojrzeć na Dogmana oczami realistów spod znaku Andre Bazina, można by dojść do wniosku, że Garrone dopuścił się grzechu śmiertelnego – autentyczność obrazu, jego nieskazitelność i prawdomówność, roztopił w meandrach symbolizmu i typowo artystycznego kreacjonizmu. Konwencja dramatu społecznego, czyli konwencja, która uderza wprost, bez dodatkowych zapośredniczeń stylistycznych, miesza się tu z próbą nadania całości wywodu metaforycznej otoczki, związanej z profesją głównego bohatera. Ten zaś, jako weterynarz i psi fryzjer, na co dzień spotyka się z martwicowym uprzedmiotowieniem żywej istoty, czemu reżyser przypatruje się przez fantazmatyczne okulary. Stosunki Marcello ze swoimi pupilami, choć nienaganne pod względem etycznym, są de facto stosunkami upadlającymi jedną stronę względem drugiej, co w obiektywie Garrone zostaje następnie wykorzystane w celu identyfikacji relacji zachodzących pomiędzy mieszkańcami włoskiej prowincji. „Mafiosi”, którzy trzęsą miasteczkiem bardziej przypominającym obskurne meksykańskie distrito aniżeli malowniczy krajobraz Sycylii, zaiste dbają o swoich bliskich, wykazują się pokracznie interpretowaną zasadą lojalności i przyjaźni, lecz tak jak Bogu ducha winny Marcello potrafi skarcić futrzastego czworonoga za niesubordynację, tak i oni znają granice własnej „dobroduszności”. Kiedy trwasz przy nich, uchylą Ci włoskiego „raju” – gdy natomiast dopuścisz się zdrady ich ideałów, doczekasz się tym samym ekskomuniki. Dogman to zatem historia upodlenia i międzyludzkiej pogardy, która trwa niezależnie od ozdób, jakie okazyjnie wiesza się na choince dobrego obycia.
Tego typu poetykę Garrone uskutecznia jednak nie tylko za pośrednictwem psiej metaforyki. Niezwykle pomocna okazuje się także mimochodem wspomniana oprawa wizualna. Włochy w oczach reżysera nie mają bowiem nic wspólnego z wizją dostojności roztaczaną przez gatunek gangsterski na przestrzeni lat – to nie obraz obfitości, błogości i przyjemnie gorącego klimatu, lecz smród zastygłej krwi i wrażenie pogruchotanych kości. Zasadniczą część produkcji spowijają ujęcia rynsztoków, spelun, zrujnowanych witryn sklepowych czy – ogólnie rzecz ujmując – nieprzyjemnych, industrialnych pomieszczeń, a kamera przygląda się im wszystkim z bliska, uczestnicząc i pośrednicząc bohaterom w ich drodze do potępienia. Jednakże i tu Garrone czyni wyjątek, kilkukrotnie przełamując realistyczny charakter filmu melancholijnymi, długimi i kręconymi w pełnym planie ujęciami, które stanowią kolejny dowód na obecność artystycznej perspektywy, jaką ten obrał podchodząc do realizacji Dogmana. Jednocześnie nie dopuścił się on gwałtu na konwencji – nie skalał realności obrazu, tak jak i nie przyczynił się do całkowitego wyzerowania własnego stylu, przez co mariaż sztuki i pospolitości uchodzi bez większego uszczerbku na zdrowiu i utrzymuje constans jakości filmowego tworzywa.
Dorzucając jeszcze kilka słów o konwencji, należy stwierdzić, że podobnie jak nie przysuwa się ona w kierunku totalnego uartystycznienia, tak też pozostaje w znacznej odległości od drugiej strony tego samego medalu, czyli brutalnej realności. W tym więc sensie Dogman pozostaje w tyle za Gomorrą, bardziej świadomą swojego rodowodu i zdecydowaną na eksplorację konkretnego pola motywów. Na przestrzeni całego metrażu doszukać się można bowiem wyłącznie jednej sceny, która dobitnie świadczy o niezwykle pojemnej wrażliwości reżysera, ukazującego prawdę o mafijnych porachunkach taką jaką jest, a nie pozostającą w sferze domysłów. Nie sposób zatem nie odnieść wrażenia, iż ostateczna wersja filmu została w pewnym stopniu ugrzeczniona, uśredniona, dostosowana do tolerancji jak najszerszego grona festiwalowego, a przez to pozbawiona wyraźnego akcentu i egzemplifikacji możliwości, jakimi obdarzony został Garrone. Efektywności takiego zabiegu można pozazdrościć (Złota Palma dla najlepszego aktora), lecz pod adresem efektowności wskazane jest zgłaszanie pomniejszego zażalenia.
W ostateczności jednak Dogman uchodzi za dzieło uzupełniające warsztat włoskiego reżysera i z powodzeniem wpisujące jego osobę w poczet festiwalowych pewniaków. Dla jednych byłaby to zapewne życiowa porażka, zważywszy na fakt, iż wrota do najważniejszych festiwali filmowych świata otwiera się już przy użyciu niezwykle uniwersalnego klucza, ale wygląda na to, że Garrone nie ma z tą łatką najmniejszego problemu. Zresztą my również takowego mieć nie powinniśmy, albowiem Dogman to film mądry, rzetelnie wykonany i umiejętnie skonstruowany. Jeśli tak ma wyglądać „przeciętne” kino, to śmiało możemy je brać w ciemno.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe
Z nieklamana przyjemnoscia czyta sie jakze zawile recenzje. Najwyzsza klasa pisarska, jaka odnalazlam w.meandrach internetu. Dziekuje