Czarne bractwo. BlacKkKlansman działa tak dobrze dlatego, że okazuje się obrazem złożonym w kontekście intencji. Opowiadając o rasistowskich prześladowaniach i przeszłym ideologicznym zezwierzęceniu Stanów Zjednoczonych jednocześnie w całości trzyma się na uzasadnionej popkulturowej nostalgii. Nostalgii do wytapirowanych włosów, śledczych akcyjniaków klasy B czy kolorowego disco wypychającego powoli ciągnące się pod stopami boogie. Wprawiając w moralny dyskomfort Spike Lee składa niemalże laurkę czasom minionym, których nigdy nie było, czasom nigdy niezaznanej sielanki i hedonistycznie bezpiecznego flower power, które portretowanej mniejszości przytrafiła się jedynie z drugiej ręki, w dedykowanej telewizji czy zamkniętych nocnych klubach. Nie jest to jednak pusta, popularna ostatnio taniutka nawiązaniówka w stylu pełnometrażowego Kung Fury czy Player One. W Czarnym bractwie. BlacKkKlansman czuć jak Spiky „Joint” Lee to człowiek swoich czasów, który mruga do widza z odmętów swojej kulturowej świadomości, który nie tylko stanowi żywy symbol powietnamskiej afroamerykańskiej mentalności, ale jest też człowiekiem, który przeniknął z niewygodnym rasizmem do światowego mainstreamu. Jego najnowszy film jest więc nawet konstrukcyjnie oparty na blaxsploitationowej standardowej formule, w której dwie klasyczne sylwetki zostają postawione w konkretnych kryminalnych okolicznościach, dopychając uroczo niezręczne klisze na każdym kroku, co, zaskakująco, wypada w Klansmanie całkiem odświeżająco.
Policyjny duet Adama Drivera i Johna Davida Washingtona stanowi tu ekwiwalent międzyludzkich przepychanek społeczności genialnego Rób, co należy. Tak jak tam wiecznie wypoczęty humor odzwierciedlał przemiany bulgoczącego rasowego amerykańskiego kotła, tak w Czarnym bractwie staje się panicznym rasistowskim chichotem, zasadzającym się na wzajemnym strachu przed nieobliczalną naturą ”tych drugich”. Chociaż w swoim filmie wystrzega się wszystkiego co potencjalnie pozbawiłoby Klansmana rozrywkowej bezpretensji, Lee w tajemnicy kreśli społeczny portret nienawiści wyłuszczając zakompleksienie i lęk niezrozumień Stanów Zjednoczonych. Jego najnowszy film przekazem nie wchodzi może na subtelne tony poprzedników, ale tworzony jest z wyjątkowego poczucia obowiązku, z palącego w sercu rozgoryczenia, zatrważającego odnajdywania przeszłych tendencji. Kiedy na ekranie pojawia się prawicowy ekstremista nawołujący do wyrzucenia mniejszości za mur, sala reaguje gromkim śmiechem na Driverowe „Przestań, on nigdy nie mógłby zostać prezydentem”. Wystarczy jednak popatrzeć po kinowych sąsiadach, żeby dostrzec to kiełkujące ziarno przerażenia; to samo, które trzydzieści lat temu dało Lee wstęp do wielkiego Hollywood podnosząc w końcu żywą, nigdy nieodbytą dyskusję. Dziś może być już niestety za późno.